30 stycznia 2019

Wspomnienia 2-2019

JADWIGA KOSIATY (1940–2009)

Pacjentom, którzy palili papierosy, wpisywała na czerwono do karty „Pali!”. Następnie cierpliwie tłumaczyła, dlaczego dalsze leczenie nie będzie skuteczne, dopóki pacjent nie rzuci zgubnego nałogu. Nigdy nie odmówiła nikomu pomocy. Jeszcze na Śląsku, przed przeprowadzką do Warszawy, kiedy jeździła w pogotowiu, potrafiła bez chwili wahania pochylić się nad nieprzytomnym, śmierdzącym alkoholikiem i pomóc przenieść go do karetki. Często powtarzała, abym uważał, przyjmując wielu pacjentów. Najbardziej potrzebujący pomocy może być bowiem ostatni pacjent, czekający cierpliwie w długiej kolejce. Jako przykład podawała chorego ze świeżym zawałem serca, który trafił pewnego jesiennego popołudnia do jej gabinetu, trzymając w ręku numerek 42.

22 lutego mija dziesięć lat od Jej śmierci. Odeszła po 69 latach pracowitego, pełnego trudów i wyrzeczeń życia.

Moja śp. Mama – Jadwiga Kosiaty – przyszła na świat 26 kwietnia 1940 r. w Nowym Sączu. Jej ojciec Józef Stach był rolnikiem; później pracował także jako inspektor rolny w PZU. Matka Genowefa Stach, z domu Pierzchała, ukończyła Gimnazjum Nauczycielskie im. Marii Konopnickiej w Nowym Sączu i była nauczycielką w szkołach powszechnych. Chętnie dzieliła się różnymi anegdotami ze szkolnego życia. W sierpniu 1937 r. wzięła ślub z Józefem Stachem, a rok później urodziła się ich pierwsza córka Bożenka. Wrzesień 1939 r. zaskoczył moich dziadków we Lwowie. Babcia była w drugiej ciąży (z moją Mamą), gdy przeprawiali się pod ukraińskim ostrzałem wpław przez rwący San (uciekając ze Lwowa do rodzinnego Sącza). Dwa lata później, w 1941 r., na świat przyszła najmłodsza z trzech córek Anna.

W 1965 r. moja Mama ukończyła Wydział Lekarski Śląskiej AM w Zabrzu-Rokitnicy i rozpoczęła specjalizację z chorób wewnętrznych w chorzowskim szpitalu. Gdy pewnego razu odwiedziła rodzinne miasto, siostra Anna powiedziała: „Chodź ze mną. Poznasz ciekawego człowieka”. Tak spotkała swojego przyszłego męża, również pochodzącego z Nowego Sącza Krzysztofa Kosiatego, absolwenta Politechniki Warszawskiej. Po ślubie w 1970 r. pracowała jeszcze na Śląsku przez kilka lat, kończąc specjalizację. Dlatego na świat przyszedłem w Chorzowie. Urodziłem się siny, z bezdechem i w zamartwicy, jedynie z trzema punktami w skali Apgar. Życie uratował mi, wykonując sztuczne oddychanie, ginekolog dr Król. Jako dorosły człowiek nie zdążyłem mu podziękować, gdyż niedługo później zmarł. Liczę jednak, że kiedyś odnajdę na Śląsku jego grób i zapalę na nim znicze…

Z czasem rodzice przenieśli się do Warszawy. W stolicy spędzili resztę swojego pracowitego życia. Mama rozpoczęła pracę w Przychodni Rejonowej przy ul. Czerniakowskiej 137. Po kilku latach została kierowniczką tej placówki.

Przychodnia mieściła się tuż obok liceum prowadzonego przez siostry nazaretanki. Zakonnice przybiegały do Mamy, prosząc o pomoc medyczną przy „omdleniach”
i innych kłopotach zdrowotnych swoich uczennic. Często odwiedzały nas także w domu, zawsze pogodne i uśmiechnięte. W 1992 odzyskały zabrane po wojnie pomieszczenia i przychodnia przeniosła się z ul. Czerniakowskiej 137 na ul. Iwicką 19 (gdzie mieści się do dzisiaj). W szkole Mama uczyła się gry na fortepianie i wiele lat później często siadała do domowego pianina. Lubiłem wtedy słuchać, jak grała przedwojenne szlagiery oraz marsze i walce ze znanych oper i operetek. Zachowały się pożółkłe zeszyty „W krainie melodii” z opracowanymi przez Michała Woźnego utworami najwybitniejszych klasyków. Na razie wnuki Jadwigi, Ania i Karol, wolą jednak uczyć się gry na pianinie, korzystając z bardziej współczesnych melodii.

W 1986 u Mamy rozpoznano czerniaka (na bazie znamienia w prawym dole pachowym). Niestety, komórki przerzutowe stwierdzono także w okolicznych węzłach chłonnych i onkolodzy nie dawali nadziei na wyleczenie. Mimo to dzielnie zniosła rozległy zabieg operacyjny, naświetlania i wyniszczającą chemioterapię. Z sali
w warszawskim Instytucie Onkologii, na której leżała, przeżyła tylko ona… Często podkreślała, że duża w tym była zasługa jej wiary oraz faktu, że w czasie choroby wspierały ją siostry nazaretanki z Czerniakowskiej.

Kilkanaście lat później pojawiły się kolejne kłopoty ze zdrowiem: zaburzenia rytmu i zawały serca oraz problemy ze stawami biodrowymi. Przebyta choroba nowotworowa, uciążliwe leczenie onkologiczne oraz późniejsze problemy kardiologiczne i ortopedyczne mocno ograniczyły codzienne funkcjonowanie i miały negatywny wpływ na psychiczne samopoczucie Mamy…

Kiedy wracam myślami do wspólnie spędzonych chwil, Jej ciężkiej pracy, którą starała się godzić z obowiązkami domowymi, oddania dla pacjentów oraz późniejszych zmagań z chorobą nowotworową, przypominają mi się słowa Matki Teresy z Kalkuty: „Ludzie są nierozsądni, nielogiczni i zajęci sobą. Kochaj ich mimo to. Jeśli uczynisz coś dobrego, zarzucą ci egoizm i ukryte intencje. Czyń dobro mimo to. Jeśli ci się uda, zyskasz fałszywych przyjaciół i prawdziwych wrogów. Staraj się mimo to. Dobro, które czynisz, jutro zostanie zapomniane. Czyń dobro mimo to”.

Odeszła w nocy, we śnie, 22 lutego 2009 r. w swoim mieszkaniu przy ul. Capri 3 na warszawskich Stegnach. Spoczęła w grobie rodzinnym na Cmentarzu Komunalnym w Nowym Sączu (kwatera 22). Tak bardzo tęskniła za tym miastem, w którym spędziła szczęśliwe lata dzieciństwa i wczesnej młodości. Wiekowa nekropolia przy ul. Rejtana położona jest na wzgórzu, z którego rozciąga się piękny widok na pobliskie, pokryte lasami pasmo górskie Beskidu Sądeckiego. Na jednym z nagrobków tego cmentarza znalazłem napis: „Nie czekajcie, ja nie wrócę. Nie spieszcie się, ja poczekam”. Do zobaczenia Mamusiu po tamtej stronie… 

Jarosław Kosiaty

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum