21 stycznia 2003

Pierwsze lekarskie lata

Moją pierwszą pracą, świeżo upieczonego lekarza, były kolonie letnie dla dzieci w Konstancinie. Z dumą przybijałem na receptach pieczątkę: „Jerzy Borowicz – lekarz medycyny”. Był to rok 1961. Na szczęście dzieci były na ogół zdrowe.

Nim podzielę się z Czytelnikami wspomnieniami o moich pierwszych doświadczeniach zawodowych, chciałbym cofnąć się do końca lat studenckich. Zawsze fascynowała mnie, i fascynuje nadal, muzyka jazzowa. Chodziłem co sobotę do Hybryd na ul. Mokotowską, aby potańczyć i posłuchać, na żywo, grających tam znanych muzyków. W Hybrydach poznałem lekarza i kompozytora, Krzysztofa „Komedę” Trzcińskiego. Ponieważ łączyła nas medycyna i miłość do jazzu, przypadliśmy sobie do gustu. Pewnego razu Komeda zwrócił się do mnie z prośbą, czy nie mógłbym pomóc mu „zaczepić się” półoficjalnie na oddziale laryngologicznym (Krzyś był laryngologiem). Kończył się 5-letni okres jego absencji w medycynie i groziła mu utrata prawa wykonywania zawodu lekarza. Udało mi się załatwić mu pracę w charakterze wolontariusza na oddziale doktora Witolda Gadomskiego w szpitalu Przemienienia Pańskiego, gdzie Krzysztof pokazywał się od czasu do czasu. Papier, że pracuje w szpitalu, był mu w zasadzie niepotrzebny, bowiem w całości pochłonęła go muzyka. A tworzył wspaniałą muzykę, zwłaszcza filmową.
Drugi raz, po latach, zetknąłem się z nim w szpitalu, po jego wypadku w USA. Krzysztof został samolotem przywieziony do Polski i trafił na salę „R” kliniki profesora W. Januszewicza. Był nieprzytomny. Zupełnie bez sensu krzyczałem mu do ucha: „Krzysiu! Krzysiu!”, łudząc się, że zareaguje. Wydawało mi się, że poruszył oczyma, ale było to tylko złudzenie. Zmarł na moim dyżurze, w dniu moich imienin. Została po nim muzyka.
W czasie innego dyżuru, również w klinice prof. Januszewicza, poszedłem odwiedzić, leżącego tam z powodów kardiologicznych, profesora Witolda Doroszewskiego. Syn znakomitego językoznawcy, nasz kolega, doktor Jan Doroszewski, szef szpitalnego Zakładu Radioizotopów, tego dnia miał kolokwium habilitacyjne. „Panie profesorze – zwróciłem się do Witolda Doroszewskiego – dowiedziałem się przed chwilą, że Pana syn na radzie wydziału uzyskał jednogłośnie tytuł doktora habilitowanego”. Na to profesor odpowiedział: „Panie doktorze, jak to: jednogłośnie? Czyżby tylko jednym głosem?”. Od tej pory wiem, że jednogłośnie nie znaczy wcale, że głosują wszyscy.

Doktor Andrzej Zaorski, znakomity chirurg, syn doktora Jana Zaorskiego (twórcy konspiracyjnego Wydziału Medycznego Uniwersytetu Warszawskiego, tzw. szkoły Zaorskiego), adiunkt w klinice chirurgicznej prof. Jana Nielubowicza, a później wieloletni dyrektor szpitala klinicznego przy ul. Banacha, opowiedział mi kiedyś zabawną historyjkę. W czasie któregoś dyżuru w klinice jeden z pacjentów poskarżył się doktorowi na salową, że jest niesympatyczna i arogancka. Doktor Zaorski spytał: „Która to salowa?”. „Nie wiem, jak ma na imię – odparł chory – ale pacjenci nazywają ją Chruszczow… to straszny człowiek” (chodziło tym razem o salową). Doktor już wiedział, o którą salową chodzi.

Po tych dygresjach chciałbym powrócić do początków mojej działalności lekarskiej. Moją pierwszą pacjentką była znakomita aktorka, Beata Tyszkiewicz. Polecił jej mnie, jako młodego, ale sumiennego lekarza, mój szwagier, Eryk Lipiński (zawsze żartował). Z bijącym sercem zapukałem do drzwi mieszkania pani Beaty na Starym Mieście. Leżała w łóżku, z gorączką, wzięta chorobą, a mimo to piękna. Zgodnie z kanonem wiedzy lekarskiej badanie rozpocząłem od oglądania, obmacywania, opukiwania i osłuchiwania. Nie muszą dodawać, że robiłem to długo, skrupulatnie i… z przyjemnością – aby nie pominąć najmniejszych symptomów choroby. Rozpoznałem grypę i zaleciłem modne wówczas leki (Isochin, aspirinę i witaminę C). Pod koniec wizyty pani Beata dała mi w dowód wdzięczności… ananasa. Spotykam ją od czasu do czasu i zawsze się do siebie uśmiechamy. Nie ukrywam, rozpierała mnie duma, że świeżo upieczonemu lekarzowi trafiła się taka pacjentka.

Na przełomie lat 60. i 70. mieszkałem przy ul. Żurawiej, róg Brackiej. Wpadałem czasami do kawiarni Marca przy placu Trzech Krzyży, na małą kawę. Najczęściej dosiadałem się do stolika, przy którym siedział mój szwagier, Eryk, często w towarzystwie Antoniego Słonimskiego lub Antoniego Marianowicza. Pewnego razu Antoni Słonimski zwrócił się do mnie o jakąś banalną poradę lekarską. Jakież było moje zdziwienie
i radość, kiedy pan Antoni wręczył mi w podzięce „Wieżę Babel” swojego autorstwa, z następującą dedykacją: „Panu Doktorowi Jerzemu Borowiczowi tę staroświecką budowlę przekazuję do dalszego dźwigania wzwyż. Naiwny autor – Antoni Słonimski. Kwiecień 1972”. Książkę tę przechowuję ze szczególną troską. Rozpierała i rozpiera mnie duma, że mogłem poznać mistrza pióra, tego wielkiego Polaka i patriotę, rozmawiać z nim, a nawet udzielić porady.

Niech Czytelnik wybaczy mi to samochwalstwo, ale od faktów uciec nie można…

Jerzy Borowicz

Archiwum