2 maja 2003

Moja Europa

Zamiast pełnej ostrożnych refleksji i argumentów za i przeciw wypowiedzi o przystąpieniu do Unii Europejskiej – napiszę o swoich emocjach. Jestem świadomy, że tym samym wystawiam się być może na kpiące uwagi tych intelektualistów, którzy uważają, najzupełniej zresztą błędnie, że to rozum kieruje emocjami, a nie odwrotnie.

Było to przed wielu laty w Sztokholmie. Trochę niespodziewanie, bo w zastępstwie przewodniczącego Komisji Zagranicznej NRL, uczestniczyłem w posiedzeniu Komitetu Łącznikowego Europejskiego Forum Organizacji Medycznych i Światowej Organizacji Zdrowia (ŚOZ). Obrady prowadzone były niezwykle sprawnie, rzeczowo i elegancko, co wzbudziło we mnie – świadku żywiołowego gadulstwa na zebraniach powracającego do życia samorządu lekarskiego – podziw i uznanie.
Pogratulowawszy sobie przedterminowego wyczerpania porządku obrad, wybitni przedstawiciele europejskich organizacji medycznych udali się na wspólną kolację w tym samym, pięknym budynku Szwedzkiego Towarzystwa Lekarskiego. Zanim weszliśmy do sali jadalnej, dr Rowe, sekretarz organizacji z ramienia ŚOZ, zasiadł do fortepianu. Po paru znanych melodiach i fragmentach muzyki poważnej zabrzmiało Gaudeamus igitur. Wszyscy zaczęli śpiewać. Wspaniali ludzie z Anglii, Szwecji, Norwegii, Austrii, Węgier i innych krajów spoglądali z uśmiechem na siebie i… na mnie. Bezbłędnie odczytałem ich myśli. Wypowiedzieli je po chwili spontanicznie, z rodzajem radosnej satysfakcji. Pieśń Gaudeamus igitur stała się symbolem oczywistej, wspólnej tradycji, naszej tradycji.
W ciężkich czasach stanu wojennego pracowałem jako lekarz na Malcie. Przyjaźniłem się ludźmi z wielu krajów Europy, rozmawiałem z nimi o lekturach, które były wspólnymi lekturami naszej młodości. Bardzo często jako lekarz z nieszczęśliwej, ale wzbudzającej podziw Polski, stawałem się ośrodkiem zainteresowania, gdy ćwicząc swój chropowaty angielski, mówiłem o współczesnej i dawnej historii naszego kraju. My, grupka Polaków pracujących na obczyźnie, nie mieliśmy kompleksów, tak samo jak nie miały kompleksów nasze dzieci, zdobywające pierwsze nagrody w znakomitych, prowadzonych na ogół przez zakony, szkołach. Byliśmy dobrzy, tak samo jak dobrzy byli nasi ziomkowie pracujący w wielu innych krajach. Byliśmy interesujący z naszymi temperamentami, naszą tradycją, naszą… polskością.
Wbrew licznym namowom powróciłem do kraju, albowiem nęciły mnie trudne zadania. Wydawało mi się, że będę bardzo potrzebny. Organizowałem oddział, borykałem się z przygnębiająco pospolitymi i dokuczliwymi trudnościami, marzyłem o tym, aby Polska, która mnie otacza, była bardziej otwarta, bardziej europejska, lepiej zorganizowana, lepiej wykorzystująca i nagradzająca twórcze wysiłki, i aby opór, który napotykałem, nie był męczącym oporem zaściankowości.
Nadal sądzę, że bardzo potrzebujemy oddechu Europy. Obojętnie słucham przestróg o trudnościach, aczkolwiek nie zatykam uszu. Życie jest trudne.
W licznej rodzinie zawsze istnieją konflikty interesów, spory, rywalizacja. Jednak poza rodziną życie będzie niepomiernie trudniejsze. Boję się jedynie tych, którzy zamiast wzbudzania entuzjazmu do działania i ukazywania dalekosiężnych celów – wzbudzają lęki.
Moja Europa jest Europą przyszłości, o którą warto walczyć!

Krzysztof Schreyer
Autor jest przewodniczącym
Komisji Współpracy z Zagranicą ORL.

Archiwum