15 czerwca 2003

Od Redaktora Naczelnego

Jeden ze znajomych opowiadał mi kiedyś wrażenia z pobytu w Kazimierzu nad Wisłą. Wraz z resztą uczestników delegacji mieszkał w Domu Dziennikarza. Ponieważ jest osobą leciwą i niezwykle godną, został uhonorowany pokojem pojedynczym, by mógł w czasie wolnym zażyć wygód i spokoju.
Nic podobnego – od pierwszych chwil w różnych zakamarkach, nazwijmy to, apartamentu napotykał pokaźną postać grzecznie kłaniającego się członka delegacji, niezbyt przez siebie zresztą lubianego. Czy to w łazience, czy to w korytarzyku… Zanim okazało się, że szumnie nazywane „jedynkami” pokoje mają łazienkę i jakieś tam chyba jeszcze pomieszczenia wspólne, zdenerwowany i spłoszony mój przyjaciel gromko wykrzykiwał, że boi się otworzyć nawet szafę, bo i tam przecież znowu zderzy się z X. Delegacja na szczęście trwała tylko
dwa dni i każdy wrócił „na własne podwórko”.

Ta opowieść przypomniała mi się, gdy z coraz większą częstotliwością docierać zaczęły informacje o aferach i podejrzeniach afer, o wszczęciu śledztwa lub niewszczęciu śledztwa, o obelgach
i podejrzeniach przekrętów we wszystkich właściwie dziedzinach naszego życia. Aż strach włączyć radio. Niesmak i zażenowanie towarzyszą nam przy porannej kawie i porannych wiadomościach.
Można oczywiście nie włączać radia, telewizji też nie oglądać, gazet nie czytać, i zatkać sobie i bliźnim uszy. Ale to nie delegacja, to „nasze własne podwórko”. A problem nie
w szafie czy włączonym odbiorniku radiowym, lecz w ludziach, których warto spotkać, i w wiadomościach, które nie budzą zażenowania.

Ewa Gwiazdowicz

Archiwum