11 października 2003

Sagi rodzinne: Rużyłłowie – Recepta na życie

Nestor polskich lekarzy prof. Edward Rużyłło uważa, że o życiowej aktywności człowieka decydują w równym stopniu emocje i rozum. Profesor był świadkiem narodzin wolnej Polski i jej upadku, przeżył dwie wojny światowe, uczestniczył w walkach na Zachodzie, leczył ludzi w czasach wojny i pokoju. Wciąż jest aktywny. Wydaje książki, pisze wspomnienia, udziela się społecznie. W październiku kończy 94 lata.
Jego rodzina pochodzi z Galicji. Ojciec służył w armii austriackiej. Do szkoły podstawowej Edward Rużyłło chodził w Czechach. W 1919 roku rodzice przenoszą się do Warszawy. Po ukończeniu Gimnazjum im. Władysława IV wstępuje do Szkoły Podchorążych Sanitarnych i automatycznie zostaje przyjęty na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego. Przez 6 lat studiów każde wakacje spędza na obozach wojskowych. W 1935 roku uzyskuje dyplom lekarza i rozpoczyna pracę w Szpitalu Ujazdowskim. Rok później żeni się z Aliną Zawadzką, koleżanką ze studiów, w 1939 roku przychodzi na świat syn Witold.
We wrześniu 1939 roku, na czele plutonu 13. kompanii sanitarnej 24. Dywizji Piechoty Armii Karpaty, wpada w sam środek wojennego piekła. Nisko lecące niemieckie samoloty ostrzeliwują uciekających cywilów. Na ziemi pozostają ciała zabitych matek z maleńkimi dziećmi. Odbiera rozkaz dowództwa: wycofać się na Węgry. Dla doktora i jego towarzyszy broni kampania wrześniowa się kończy. Czeka ich internowanie.

Ratowanie sztandarów
W obozie jenieckim w Komarom (obecnie słowackie Komarno), w forcie Monostari 1, Węgrzy oddzielają drutami oficerów od szeregowców, żeby zapobiec agresji. Winą za przegraną wojnę polscy żołnierze obarczają oficerów, sytuacja jest więc napięta. Oficerowie mają też inny problem: jak uratować dwa sztandary pułkowe. Decydują, że trzeba je przewieźć do ambasady polskiej w Budapeszcie. Dr Rużyłło zgłasza się na ochotnika. – Wyczekałem stosownej chwili, gdy w otwartej bramie zamiast czterech wartowników był tylko jeden. Sztandary miałem pod płaszczem. Schroniłem się w krzakach, czekając do zmroku, potem ruszyłem w kierunku stacji kolejowej. Gdy mijałem kościół, postanowiłem zaryzykować i poprosić księdza o nocleg.
Ksiądz mówił po niemiecku. Słysząc, że oficer zamierza wrócić do obozu po wykonaniu zadania, przenocował go na plebanii. O świcie dr Rużyłło jedzie pustym pociągiem do Budapesztu. Nie było żadnej kontroli, nikt nie zainteresował się oficerem w polskim mundurze. Dotarł do ambasady, przekazał sztandary, ale na ulicy wpadł w ręce żandarmów. Po trzytygodniowym uwięzieniu zostaje odwieziony z powrotem do obozu w Komarom, wprost do aresztu. – Pewnego dnia zjawił się w areszcie żołnierz w marynarskim mundurze z zaproszeniem dla mnie na obiad do dowódcy warty – opowiada prof. Rużyłło. – Oddali mi sznurowadła i szelki, a żołnierz zaprowadził mnie do restauracji. Wartę pełniły w obozie różne węgierskie jednostki wojskowe. Wtedy była to akurat marynarka wojenna. Tradycyjnie w węgierskiej marynarce, jak w brytyjskiej, służyli szlachcice, to oni byli oficerami. Zapraszając mnie na obiad, dowódca warty chciał wyrazić szacunek dla polskiego oficera. Jedliśmy barszcz z fasolą, sznycle popijaliśmy czerwonym winem, na deser były ciastka. Po obiedzie żołnierz odprowadził mnie do aresztu.
Obozowa rzeczywistość wyglądała jednak zgoła inaczej. „Szczególnie trudne, wprost nieludzkie warunki panowały w forcie Monostari 1, do czego przyczyniał się osobisty stosunek do nas komendanta fortu kpt. von Rimasombati. Kara chłosty czy zimny tusz były często stosowane zarówno w stosunku do oficerów, jak i szeregowych” – wspominał po latach dr Mieczysław Wyspiański, cioteczny brat dr. Rużyłły. Kuzyni spotkali się w obozie tuż po internowaniu.

Ucieczka
Dla dr. Rużyłły najgorsza była bezczynność. Kiedy więc do obozu dotarły wieści z polskiej ambasady o organizowaniu pomocy w ucieczkach na Zachód, długo się nie zastanawiał. Cywilne ubranie kupił już sobie w drodze na Węgry. – W ubikacji było pod sufitem małe okienko bez krat, na wysokości kilku metrów od ziemi. Skręciłem sznur z prześcieradeł, jednak od ziemi dzieliły mnie jeszcze jakieś trzy metry. Skoczyłem. Stłukłem kolano, ale mogłem iść.
Zmierza ku granicy z Chorwacją, na spotkanie z Polakiem, z ramienia ambasady pomagającym w ucieczkach. Napotkany Węgier łamaną niemczyzną tłumaczy, jak ominąć posterunek żandarmerii. Na spotkanie dotarło też dwóch innych polskich oficerów. Przepływają rzekę, jadą pociągiem, wreszcie, brnąc po kolana w błocie, trafiają na stację kolejową po chorwackiej stronie. Brudni, zabłoceni, dr Rużyłło w jednym bucie, bo drugi utknął w błocie, natykają się na patrol chorwacki. Żołnierze zawahali się i zawrócili. Wiedzieli, że tędy są przerzucani Polacy.
Jadą do Zagrzebia, potem do Splitu. Jest zupa, czyste łóżko i parę dni wypoczynku w oczekiwaniu na przerzut do Francji. W otrzymanych w konsulacie polskim w Zagrzebiu tenisówkach dr Rużyłło będzie chodził aż do grudnia.
Któregoś dnia zapukano do drzwi: Gotowi? 3 km za portem czekała łódka, którą dopłynęli na grecki statek towarowy. Po trzech dniach byli w okolicach Marsylii, w obozie ewakuacyjnym dla wojska polskiego. – W pociągu do Paryża poczułem się nareszcie wolnym człowiekiem – z dowodem tożsamości, biletem i perspektywami na przyszłość – wspomina prof. Rużyłło.

Z Francji do Anglii
W Paryżu polskich oficerów wzięto w krzyżowy ogień pytań – a nuż któryś okaże się niemieckim szpiegiem. Mieszkają w hotelu oddanym polskiemu wojsku, za otrzymane pieniądze sprawiają sobie mundury. Po dwóch tygodniach są już w Bretanii: najpierw w obozie wojskowym w Coëtquidan, gdzie utworzono kompanię sanitarną, potem w centrum szkolenia sanitarnego w Combourg. Dr Rużyłło jest szefem kompanii, komendantem – płk dr Ksawery Maszadro, przedwojenny komendant Szkoły Podchorążych Sanitarnych.
W maju 1940 roku, już podczas niemieckiej inwazji na Francję, Centrum Szkolenia Sanitarnego zostaje ewakuowane na południe. –Jechaliśmy samochodem w kilkanaście osób, reszta pojechała pociągiem. Chcieliśmy się dostać na statek, który odpływał właśnie do Anglii, ale władze francuskie nie wpuściły nas na pokład. Okazało się, że mieliśmy szczęście, bo ten statek został zatopiony przez Niemców – opowiada prof. Rużyłło. – Zabrał nas brytyjski tankowiec. Spaliśmy w hamakach, a załoga dzieliła się z nami jedzeniem.
W Plymouth wszystko funkcjonowało normalnie, jakby na świecie nie było wojny. Na dworcu kolejowym Polacy otrzymują kartki z numerami wagonów i miejsc oraz torby z jedzeniem na drogę. – Pojechaliśmy do Szkocji, do obozu ewakuacyjnego dla polskiego wojska. W pobliżu rzeki i lasu rozstawiono kilkanaście namiotów, przed każdym stał stary Szkot z halabardą.
Dr Rużyłło zostaje skierowany do organizującej się w Forfar 10. brygady kawalerii zmotoryzowanej gen. Maczka, jako zastępca szefa sanitarnego. Na kwaterze spotyka dr. Antoniego Fidlera, znajomego z warszawskiego Szpitala Dzieciątka Jezus. Po latach zaprosi on syna dr. Rużyłły, absolwenta Akademii Medycznej, na staż podyplomowy w swojej klinice w Ottawie. Na razie wciąga Rużyłłę-seniora do pracy w Szpitalu Uniwersyteckim w Edynburgu.
Dowództwo ma jednak własne plany wobec dr. Rużyłły: deleguje go na 9 miesięcy do Wyższej Szkoły Wojennej w Eddleston. Po jej ukończeniu, już w stopniu kapitana, zostaje przeniesiony do brygady spadochronowej gen. Sosabowskiego. – Podczas ćwiczeń spadochronowych nad Manchesterem podwinął mi się spadochron i cudem wylądowałem na kępie drzew. Skończyło się to złamaniem kości goleni i poważnymi obrażeniami całego ciała. 3 miesiące spędziłem w szpitalu, a wypadek pozostawił trwałe ślady: cechy zaniku mięśniowego i bezwładu lewej nogi.
Unieruchomiony w łóżku, pisze dwa scenariusze filmowe na konkurs ogłoszony przez amerykańskie czasopismo. Ich wspólnym tematem są relacje pomiędzy ludźmi, pozostające w sprzeczności z relacjami politycznymi. Inspiracji dostarczyły wydarzenia rozgrywające się przed wojną na Mazurach i na Śląsku. Praca twórcza sprawia, że ból i przymusowe unieruchomienie stają się łatwiejsze do zniesienia.
O służbie w brygadzie spadochronowej nie może być mowy, wraca do gen. Maczka. Jest rok 1944. Utworzona przez generała dywizja pancerna walczy we Francji, uczestnicząc w bitwie pod Falaise. Dr Rużyłło dołącza do niej tuż przed granicą belgijską. W Brukseli obserwuje serdeczne powitanie wojska polskiego. W wyzwolonej przez Polaków holenderskiej Bredzie entuzjazm jest szalony. Na ulicach porozwieszano napisy: Dziękujemy wam, Polacy. Po wojnie mieszkańcy wystawią Polakom pomnik, a gen. Maczek zostanie honorowym obywatelem miasta.
W listopadzie 1944 roku dr Rużyłło wraca do Szkocji. Ma zorganizować kompanię sanitarną 2. dywizji polskich grenadierów.

Powrót do kraju
Wojna się kończy. Pojawia się dylemat: wracać do kraju czy ściągać rodzinę do Szkocji. – Moja siostra Jadwiga była podczas okupacji szyfrantką przy Delegaturze Rządu. Jedyne wieści od żony otrzymywałem przez nią – okrężną drogą. W tym okresie kilka osób mi powtarzało: Alina chce, żebyś wrócił. Kiedy zdecydowałem się na powrót, na mocy porozumienia między rządami brytyjskim i PRL, koledzy potraktowali mnie jak zdrajcę: że wracam do wroga. Przyjechałem do Gdańska w 1946 roku. Ledwo się znalazłem w porcie, zobaczyłem, jak polski pułkownik pręży się na baczność przed radzieckim porucznikiem. Wtedy wszystko zrozumiałem.
Rozpoczyna pracę u prof. Orłowskiego w II Klinice Chorób Wewnętrznych Szpitala Dzieciątka Jezus. Z konieczności jest wolontariuszem. – Komuniści nie chcieli mnie zwolnić z wojska, ale prof. Orłowski wydał mi zaświadczenie stwierdzające moją niezbędność w klinice.
Pierwszą normalną pracę otrzymuje w przychodni przeciwgruźliczej działającej na terenie szpitala. Potem, w I Klinice Chorób Wewnętrznych u prof. Biernackiego, bardzo szybko zostaje adiunktem i docentem.
W 1958 roku doc. dr Edward Rużyłło obejmuje stanowisko dyrektora Instytutu Doskonalenia Lekarzy – Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego. Buduje siedzibę Centrum na Bielanach, walcząc z władzami o utworzenie zakładów badawczych. – Dzięki temu uzyskaliśmy europejski poziom kształcenia i zbieraliśmy pochwały od wszystkich, którzy nas odwiedzali, na czele z dyrektorem WHO na Europę.
Przez wiele lat kieruje Kliniką Gastroenterologii i Przemiany Materii CMPK, jest przewodniczącym rady naukowej przy ministrze zdrowia. Jako ekspert WHO odwiedza USA, jeździ z wykładami po uniwersytetach japońskich. Ma w swoim dorobku ponad 200 prac naukowych, w tym dziesiątki monografii i podręczników. Jest laureatem nagrody naukowej Fundacji Jurzykowskiego, wieloletnim prezesem Towarzystwa Internistów Polskich, doktorem honoris causa Akademii Medycyny oraz Akademii Medycznej im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu, członkiem 22 zagranicznych i krajowych towarzystw naukowych.
Kiedy w 1980 roku przechodzi na emeryturę, może wreszcie skorzystać ze złożonej kilka lat wcześniej propozycji ministra zdrowia Kuwejtu – zorganizowania systemu kształcenia podyplomowego w tym kraju.

Rodzina
– Moją przyszłą żonę zobaczyłem po raz pierwszy na zajęciach z anatomii patologicznej na uniwersytecie. Powiedziałem jej wtedy: ja się z panią ożenię. I po 7 latach się ożeniłem. Żyliśmy szczęśliwie przez 64 lata.
Doc. dr Alina Rużyłło zmarła 4 lata temu. Była ginekologiem. Wiele lat przepracowała w Klinice Ginekologicznej AM u prof. prof. Adama Czyżewicza i Tadeusza Bulskiego. Po śmierci tego drugiego przez kilka miesięcy prowadziła Klinikę.
Z trzech sióstr prof. Edwarda Rużyłły żyje tylko dr Zofia Studzińska. Obydwoje z mężem Janem są lekarzami stomatologii, mieszkają w Nowym Sączu. Ich córka Alina jest przedstawicielem handlowym niemieckich firm farmaceutycznych. Jadwiga, okupacyjna szyfrantka, skończyła polonistykę i po wojnie pracowała w Instytucie Badań Literackich. Wanda – najmłodsza z rodzeństwa, była sekretarką w Instytucie Reumatologii.
Prof. dr hab. Witold Rużyłło, który miał pół roku, gdy jego ojciec wyruszył na długą wojnę, kieruje Kliniką Kardiologii w Instytucie Kardiologii w Aninie. Jest przewodniczącym Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego, jedną z największych postaci naszej kardiologii. Pierwszy w kraju przeprowadził balonikowanie naczyń wieńcowych serca.
– Witold pojechał na staż do Kanady dzięki staraniom dr. Fidlera z Ottawy, potem przeniósł się do Stanów i tam zaproponowali mu samodzielne stanowisko w szpitalu akademickim – opowiada ojciec. – I to był dylemat dla nas wszystkich. Chodziło o naszego młodszego syna Jerzyka, żeby mu nie zaszkodzić. Można się było spodziewać restrykcji ze strony władz. Więc wrócił.
Młodszy syn skończył elektronikę na Politechnice Warszawskiej. W drodze konkursu otrzymał stypendium rządu japońskiego na staż naukowy – najpierw w Kioto, później w Sendai, czołowym ośrodku elektronicznym na świecie. To zaowocowało zaproszeniem do Ameryki. A ponieważ historia lubi się powtarzać, on też dostał propozycję pracy w Stanach. W końcu się zgodził. Jest tam od 18 lat, ostatnio pracuje jako profesor w State College w pobliżu Pittsburgha. W ub. r. otrzymał również nominację profesorską z rąk prezydenta Kwaśniewskiego. Wystąpiła o nią Politechnika Warszawska, gdzie przed laty uzyskał habilitację. Opuszczając tę uczelnię, był zastępcą ds. naukowych dyrektora Instytutu Elektroniki PW. Do dziś utrzymuje ożywione kontakty z macierzystą uczelnią.
Prof. Edward Rużyłło jest dumny ze swoich synów i pięciorga wnuków. – Wygląda na to, że żaden z nich nie zostanie lekarzem – stwierdza jednak z nutką żalu. – Julka, córka Jerzego, przez wiele lat chciała pójść na medycynę, ale odstąpiła od tego zamiaru. Współczesna medycyna przestała działać na wyobraźnię młodych ludzi. Pozbawiono ją elementu magicznego, który miał ogromną siłę przyciągania. Dziś największe znaczenie ma aparatura, główny partner lekarza w leczeniu chorego. A lekarz nie potrafi przekonać pacjenta, że to on jest najważniejszy, nie maszyna.
O tym m.in. prof. Edward Rużyłło pisze w swojej najnowszej książce, która niebawem ukaże się drukiem: „Lekarz i chory człowiek”. Tak naprawdę profesor nigdy nie przejdzie na emeryturę. Ma jeszcze dużo do powiedzenia innym. Czy istnieje lepsza recepta na życie?

Ewa Dobrowolska

Archiwum