5 października 2003

Zmierzch mistrzów? – cz.I

Podczas V Światowego Kongresu Polonii Medycznej odbyła się konferencja „okrągłego stołu” pod intrygującym tytułem: „Mistrz – czeladnik? Uczenie lekarzy wczoraj i dziś”.

Tytuł konferencji wymaga swego rodzaju repliki. Termin „czeladnik” bez wątpienia wywodzi się z tradycji rzemiosła, a nie medycyny, aczkolwiek, dla prowokacyjnego podkreślenia archaiczności pewnego modelu stosunków między mistrzem i uczniem, wybrany został tutaj bardzo dobrze. W gruncie rzeczy przeciwstawienie archaiczności i nowoczesności uczenia leżało u podstaw całej dyskusji.
Z pojęciem „mistrza” było znacznie trudniej. Na wstępie, sprowokowani przez przewodniczącego, uczestnicy panelu podzielili się na tych, którzy mistrzów mieli, i tych, których to cenne doświadczenie ominęło. Pierwszych było zdecydowanie więcej, a chociaż próbka nie była reprezentatywna czy „statystycznie istotna”, można chyba wysnuć hipotezę, że ci drudzy – nie tylko przy stole prezydialnym, ale w całym środowisku – zaliczają się do nieco młodszej generacji. W trakcie zmagań z odpowiedzią na pytanie, czy mistrzowie istnieją i czy w ogóle są potrzebni, można było dostrzec, że wszyscy mamy w oczach inny obraz tych wybitnych postaci, obraz ukształtowany na podstawie własnych doświadczeń, przekazów i – co tu mówić – wyrosły na glebie naszych tęsknot. Spotkałem się kiedyś z opinią, że „mistrz” to ten, który kształci mistrzów, a więc twórca „szkoły”, i ze wszystkich definicji ta jest chyba najciekawsza. Wiemy, że pojęcie „szkoły” jest w środowisku medycznym nadal żywe. Zastanowiło mnie kiedyś, z jakim pietyzmem „Kardiologia Polska” rysuje drzewo genealogiczne uczniów (obecnych profesorów, docentów i doktorów nauk medycznych), rozkrzewiające się od jednego, historycznego pnia, jednego nazwiska. Pomijając naturalną ludzką dumę z przynależności do znakomitego towarzystwa, ma to niewątpliwie inne ważne przyczyny, związane z osobowością mistrza, i etosem, który pozostawił. Dla mnie, internisty, taką historyczną postacią, w której świetle – wielokrotnie odbitym – miałem, w swym odczuciu, sposobność przebywać, był niewątpliwie Witold Orłowski, słynny nie tylko z wielkiego podręcznika czy małej książeczki, która obecnie przekształciła się w program komputerowy pomocny przy zbieraniu wywiadów, ale także z tego, że spod jego skrzydeł wyszła cała plejada wielkich profesorskich osobowości. Jego samego zapamiętałem migawkowo jako zasuszonego staruszka, zabierającego głos w Collegium Anatomicum podczas jakiegoś naukowego posiedzenia. Ktoś szeptem wypowiedział nazwisko. Na nieświadomym niczego studencie nie wywarło to oczywiście większego wrażenia, ale później obserwowałem wielu znakomitych lekarzy, profesorów o bardzo różnych temperamentach, którzy chlubili się pochodzeniem z jego szkoły. To także wchodziło w spektrum owego odbitego światła, tej specyficznej, niełatwej do opisania atmosfery. Lecz czy teraz, w utrwalonym, rozbudowanym systemie akademickim jest miejsce dla mistrza, którego wielkość wynikała również z tego, że w określonej historycznej sytuacji budowy odrodzonego po zaborach państwa odgrywał rolę całych instytucji? Nasza rzeczywistość to ogromna liczba studentów medycyny, wielość specjalizacji i specjalności, rozluźnienie bezpośredniego kontaktu między adeptami medycyny i wybitnym nauczycielem. Dochodzą do tego nowoczesne środki komunikacji, a przede wszystkim telemedycyna, czyli, mówiąc metaforycznie, możliwość korzystania z książek, którym można zadawać pytania, z którymi można dyskutować. Czy, jak nieśmiało sugerują niektórzy, tego rodzaju „autodydaktyka” nie wystarczy? Tutaj może warto zastanowić się nad istotą naszego zawodu, znów powracając do tytułu sesji „Mistrz – czeladnik?…” i do sugerowanej przez ów tytuł konkretnej sugestii. Zawód lekarza opiera się na osiągnięciach nauki i na rozwijającej się lawinowo (ku naszemu utrapieniu) wiedzy naukowej, ale czy medycyna w gabinecie lekarza jest nauką? Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że słowo ” czeladnik” użyte w tytule, ma jednak coś na rzeczy, bo medycyna lekarza praktyka jest specyficznym rzemiosłem, rzemiosłem zobligowanym do korzystania z narzędzi dostarczanych przez naukę, w tym (oby coraz częściej) do stosowania zasad naukowego myślenia.
Nieraz wprawdzie wspominamy, że medycyna bywa sztuką, jak o tym pięknie mówił prof. Andrzej Szczeklik w wykładzie inauguracyjnym kongresu, ale zwykle jest tak, że na wyżyny ars medica dostają się ci, którzy najpierw dobrze opanowali podstawowe arkana rzemiosła. A jednak z jego wszystkimi, wyraźnymi atrybutami medycyna jest dziedziną specyficzną, odróżniającą się od pozostałych rzemiosł tym, że jej przedmiotem zainteresowania, czy inaczej materiałem, który bierze na warsztat, którego nie można porównać do najwspanialszego rękodzieła, jest człowiek, istota, pomijając już wszelkie konotacje filozoficzne i religijne, co najmniej niezmiernie skomplikowana, daleko odbiegająca od modelu mechanicznego urządzenia.
W samej tylko sferze informacji naukowych i umiejętności praktycznych potrzebni są nam przewodnicy, dobrzy nauczyciele pomagający w selekcji i gradacji informacji, pokazujący metody, wydeptane ścieżki, czasem konieczne drogi na skróty. A co w sferze postępowania z pacjentem – Człowiekiem? Czy wystarczy tu informacja z Internetu? Zwykle to mądry przewodnik pokazuje dziedzińce, na które, jeśli jesteśmy pozostawieni sami, wchodzimy po latach poszukiwań albo też nie znajdujemy ich nigdy, chodząc udeptanymi, błędnymi ścieżkami.
Szczęśliwi, którzy w początkach swej medycznej drogi natrafili na dobre wzorce. Sądzę, że byłbym innym lekarzem, gdybym nie miał sposobności pracy co najmniej z kilkoma wybitnymi internistami. Ciekawe, że jako świeżo upieczony ordynator, chociaż już po czterdziestce, wchodząc w nową rolę, mierząc się z nowymi problemami, często nie mogłem się opędzić od natrętnych obrazów swych nauczycieli (mistrzów?), pojawiających się przed oczami w chwili podejmowania decyzji czy też, chyba częściej, przy wyborze stylu działania. Jest rzeczą oczywistą, że największy wpływ miał na mnie Tadeusz Orłowski, kierownik I Kliniki Chorób Wewnętrznych, syn wielkiego Witolda, aczkolwiek (i tu mały przyczynek do roli „mistrza”) nie przypominam sobie, by z jego ust padła choćby jedna sentencja, coś, czego można by się spodziewać po wielkim nauczycielu, coś godnego zapisania. Wysokie wymagania dotyczące zarówno rzeczy istotnych, jak i pozornych drobiazgów (np. rzetelność i drobiazgowość dokumentacji), myślenie medyczne oparte na wiedzy i faktach (obecnie modna evidence based medicine nie wydaje mi się niczym nowym), kult pracy bez taryfy ulgowej w stosunku do siebie i do innych – to były chyba główne pryncypia, nie wypowiadane, lecz praktykowane. Niektórym trudno było temu wszystkiemu sprostać, ale sądzę, że przykład i wymagania, i stałe napięcie pracy, wpajające mimowolnie przekonanie o uczestnictwie w czymś wielkim, odcisnęły niezatarte piętno na zespole ludzi, którymi kierował w burzliwym okresie wprowadzania dializoterapii i pierwszych transplantacji nerek. Czy był ideałem mistrza? Szczerze mówiąc, odstawał od moich, zapewne książkowych wyobrażeń. Trochę mi brakowało owej obserwowanej tu i ówdzie „teatralnej” dydaktyki, a jednak jego wpływ i wpływ zespołu, który kształtował, był tak istotny, że po latach trudno mi wciąż oddzielić to, co moje, od tego, czym przesiąkłem w ciągu zaledwie paru lat pracy w jego klinice.
Zanim do niej trafiłem (a właściwie powróciłem, bo znana mi już była ze stażu i pracy w kółku naukowym), pierwsze kroki stawiałem w oddziale doc. Józefa Rydygiera, również ucznia wielkiego Witolda Orłowskiego, lekarza o wielkiej błyskotliwości, lotności argumentacji i, co zapamiętałem szczególnie, umiejętności obserwacji przy łóżku chorego, dzięki której, jak mogłem się przekonać, dostrzeżony drobny szczegół nieraz potrafi naprowadzić na właściwy ważny trop. Wiele rzeczy, z którymi tam się zetknąłem, były w zasadzie wariantami tej samej szkoły (jak np. kult perfekcyjnego referowania chorych – przedmiot cichego współzawodnictwa podczas ordynatorskich obchodów, zupełnie innych niż w klinice), ale znalazło się też coś więcej. Dla przykładu warto wspomnieć drobny z pozoru fakt, że Rydygier nie pozwalał notować. W tym czasie stosowało się sporo złożonych recept. Szef, zdradzając nam od niechcenia tajniki recepturowych kompozycji, nie pozwalał sięgać po pióro. „Notować w pamięci, notować w pamięci” – mawiał. Najpierw traktowałem to jako dziwactwo, ale później pojąłem, że było świetnym ukazaniem wartości koncentracji i skupienia. (Nawiasem mówiąc, dzisiaj wciąż mnie zaskakuje powszechne zjawisko słuchania bez słyszenia, nieumiejętność skupienia się ani na słowach, ani na prawdziwych intencjach rozmówcy.) Wtedy, chociaż pamięć mam bardziej logiczną niż fotograficzną, zapamiętywałem bez trudu drobiazgowe przepisy. Później w klinice T. Orłowskiego zorientowałem się, że często nie zdajemy sobie sprawy, jak wielkim wymaganiom potrafimy sprostać. Ten, kto je stawia, godzien jest naszej wdzięczności. Cdn.

Krzysztof Schreyer

Archiwum