15 lipca 2004

Usługi medyczne to „towar”

Nie widać odważnych dyskutantów w środowiskach związanych z opieką lekarską w Polsce, którzy by jasno stwierdzili: każda działalność lecznicza – wizyta lekarska, zabieg chirurgiczny, badanie specjalistyczne, analiza w laboratorium itp. – to jest „towar” i podlega gospodarce rynkowej.

Dyskutanci i decydenci mentalnie tkwią ciągle w systemie gospodarki rozdzielczo-nakazowej, który już w wielu dziedzinach okazał się niereformowalny. Teraz, czy chcą tego, czy nie, o wszystkim decyduje prawo podaży i popytu, ale nie regulowane jakimiś śmiesznymi kontraktami, dziwacznymi ofertami i stopniami „referencji” placówek służby zdrowia czy też liczbą jakiś punktów, ale takie, które określa, że dany „towar” kosztuje tyle i tyle złotych. Fakt, każdy „towar” może w różnych miejscach (szpital, gabinet) kosztować różnie, ale o cenie decyduje jego producent i sprzedawca, a nie kupujący. Sprawą sprzedawcy i producenta jest, aby towar był jak najlepszy, a jego cena jak najniższa, ale opłacalna. A więc praca lekarzy i całego białego personelu przy danej działalności, np. zabiegu, musi być godziwie płatna, a w cenę „towaru” musi wchodzić amortyzacja aparatury i koszty pośrednie.
Tak już się stało w prywatnej służbie zdrowia. W tzw. społecznej – tylko anestezjolodzy po wielkiej batalii wywalczyli sobie prawidłową sytuację i od 2 lat nie ma z nimi problemu. Pozostali lekarze w nieszczęsnej „społecznej” służbie zdrowia muszą być sfrustrowani, bo z jednej strony wmawia się im, że „pieniądz idzie za pacjentem”, a z drugiej ogranicza się im możność zwiększenia zarobków (tj. zwiększenia ilości sprzedanego towaru, na który jest popyt).
Sytuacja w obecnym systemie jest bez wyjścia, o ile nie nastąpi organizacyjne trzęsienie ziemi. Wydaje się, że „towaru” mamy albo możemy mieć wystarczającą ilość. Są ośrodki medyczne, gdzie pracuje się nawet na 2 zmiany. Ile ich jest w kraju? Kilka. I za chwilę padną finansowo, bo nikt im (bez szantażu politycznego) za sprzedany „towar” nie zapłaci. Przypominają sklepikarza w małej miejscowości, który sprzedaje towar „na krechę” okolicznym mieszkańcom, licząc, że może kiedyś otrzyma zapłatę.
Właściwie cała opieka lekarska w Polsce istnieje wyłącznie dzięki dwóm postawom lekarskim: jednej, pełnej współczucia i chęci niesienia pomocy chorym; i drugiej, wymagającej dopłaty do wartości sprzedanego „towaru”, tj. „wyrazów wdzięczności” od pacjentów. Zresztą jedna postawa drugiej nie wyklucza.
Jeśli kupującemu brak odpowiedniej sumy, to musi ją uzupełnić (dopłaca pacjent). To powinno być oczywiste. Ale nie jest. Problem polega na tym, czy kupującemu (NFZ) naprawdę brakuje pieniędzy na zakup „towaru” (np. operacja tarczycy pani X), czy też wydał powierzone mu pieniądze na inne cele, np. pensje urzędników, kosztownych menedżerów itp. Pani X, która płaciła wiele lat na NFZ (8% jej podatku), nie ma przecież żadnej kontroli nad swoimi pieniędzmi.
Ale tymi problemami służba zdrowia nie powinna się w ogóle zajmować – to jest problem wyłącznie opieki społecznej i polityki socjalnej państwa.
Rolą służby zdrowia jest dostarczanie towaru w dostatecznej ilości, doskonałej jakości i jak najtaniej. Jak w każdej działalności handlowej organizacja tego przedsięwzięcia jest sprawą kluczową. Już w tej chwili prywatne szpitale i ośrodki zdrowia, które wcale nie mają lepszego sprzętu ani lepszej kadry medycznej, przejmują płacących odpowiednią sumę pieniędzy pacjentów. Można powiedzieć, że ich towar jest po prostu ładniej opakowany. Nasza „społeczna” służba zdrowia traci lepiej płacących nabywców (pacjentów), a wkrótce zapewne straci ich wszystkich.
„Trzęsienie ziemi” musi dotyczyć wszystkich szpitali. Każdy szpital to producent „towaru”, który musi na siebie zarobić, ale jego zdolności zarobkowe, czyli produkcja (świadczenia medyczne) to nie liczba łóżek szpitalnych, ale liczba i jakość pracowni diagnostycznych, zakres badań i zabiegów chirurgicznych oraz wielkość, a raczej przepustowość ambulatorium przyszpitalnego. Nigdzie na świecie żaden szpital nie zarabia na fakcie położenia pacjenta do szpitala. Liczy się wyłącznie działalność. A więc badania (ambulatoryjne), zabiegi operacyjne i oczywiście praca OIOM-u.
Każde działanie ograniczające ilość tych świadczeń (myślę tu o narzucanych limitach) jest wbrew podstawowym zasadom ekonomii. To nie może mieć miejsca. Aby jednak szpital XXI wieku mógł działać ekonomicznie, muszą ulec zmianie jego ubiegłowieczne struktury i organizacja pracy. Muszą zniknąć układy feudalne i sztywny podział na „oddziały”, które bywają państwem w państwie. Tego nie załatwi nawet ewentualna prywatyzacja. Podobnie jak w nowoczesnym biurowcu, gdzie istnieje możliwość przesuwania ścian i tworzenia odpowiedniej wielkości pomieszczeń, tak w średniej wielkości szpitalach (nie mówię o dużych szpitalach klinicznych) musi istnieć możliwość dostosowania liczby pacjentów do aktualnych możliwości terapeutycznych. Wiąże się z tym konieczność likwidacji przestarzałej funkcji ordynatorów (którzy winni być przemianowani na konsultantów). Ich liczbę dowolnie może określać rada nadzorcza szpitala lub jego właściciel. Tak bywa na świecie nawet w dużych szpitalach, w których konsultanci, tj. wysokiej klasy specjaliści, więcej czasu spędzają na sali operacyjnej, przy zabiegach diagnostycznych lub w ambulatorium specjalistycznym niż, jak obecnie u nas, w gabinetach ordynatorskich. Na oddziałach chorymi opiekują się młodsi i starsi asystenci, a „swoich” chorych miewa równocześnie dwóch lub trzech konsultantów. Oni pracę tych asystentów nadzorują, ale żaden z nich nie jest już feudałem. Sprzedany w takich warunkach „towar” jest lepszy, tańszy i będzie go więcej, również u nas. Oczywiście znów pod pewnymi warunkami, które wzbudzą sprzeciw. Na świecie praca w takich szpitalach nie trwa od 8.00 do 13.00, ale od 8.00 do 16.00 lub dłużej. I za to trzeba lekarzom odpowiednio płacić, odkładając do lamusa wszelkie ograniczenia „grup płacowych”.
Zatrudnienie to inny problem. Tylko konsultanci w takim szpitalu powinni być zatrudnieni bezterminowo. Młodsi lekarze najwyżej na rok, starsi na 2 lata, maksimum 3. Żadnych „kierowników specjalizacji”. Lekarze specjalizują się, pracując w odpowiednich szpitalach i ośrodkach. Tak jak na świecie. O papierku „specjalista” decyduje ilość wykonanych zabiegów, badań i obserwacji chorych. Do zatrudnienia niezbędne są opinie z poprzednich miejsc pracy. Znów „trzęsienie ziemi” dla naszych specjalistów od kształcenia podyplomowego i specjalizacji, gdyż dotychczas przy zatrudnianiu (gdziekolwiek) lekarza liczy się papier, a nie wiedza i umiejętności. Ü

Kazimierz L. MAY
Autor jest internistą, alergologiem, emerytowanym
pracownikiem naukowym Instytutu Gruźlicy i Chorób Płuc

Archiwum