19 lipca 2004

Uważam, że…

Dyskusje, pogaduchy, gderanie…
W przedostatni piątek czerwca br. Naczelna Rada Lekarska – po długiej
i burzliwej dyskusji – wypracowała stanowisko w sprawie rządowego projektu ustawy o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych. Kilkakrotnie zabierałem głos w tej dyskusji. No cóż, moje spostrzeżenia pewnie nie spodobają się wielu koleżankom i kolegom.

Jerzy B. LACH, członek Naczelnej Rady Lekarskiej

Uważam, że projekt ustawy jest zły. Stwarza wrażenie niezdarnej próby posklejania różnych fragmentów układanki tak, aby spełnić wymogi postawione przez Trybunał Konstytucyjny – uczestnicy dyskusji w Naczelnej Radzie byli co do tego zgodni. Tyle tylko, że z tych stwierdzeń nic nie wynikało. Opinie, że potrzebna jest nowa ustawa, są słuszne, ale stawiane przez wielu uczestników dyskusji żądania, aby wyrzucić obecny projekt do kosza i bezzwłocznie rozpocząć pracę nad nowym, są jednak – w moim głębokim przekonaniu – infantylne. Nie uwzględniają bowiem obecnej sytuacji politycznej: rozchwianej, pełnej zawirowań i medialnych demonstracji. Sejm jest rozdyskutowany, zajęty własnymi, a nie naszymi sprawami.
Politycy już grzebią w bieżni dołki startowe do zbliżających się wyborów parlamentarnych. Oczekiwanie w takich warunkach pragmatycznych zachowań – a takie tylko dają szansę na stworzenie dobrej, satysfakcjonującej „po trosze” wszystkie strony sporu (polityków, środowiska medyczne, świadczeniodawców i wreszcie – a może przede wszystkim – naszych pacjentów) – jest złudne. Czas ucieka nieubłaganie, a procedury legislacyjne trwają. Tymczasem trzeba zdążyć przed zimą, by po 1 stycznia 2005 r. istniała jakakolwiek instytucja mogąca zapłacić za wykonane świadczenia. Bo przecież nikt z nas nie chce pracować za darmo.
Na projekt nowej ustawy należy spojrzeć jak na zło konieczne, uznać jej tymczasowość i wymusić, aby jak najszybciej została rozpoczęta procedura tworzenia nowej, już nietymczasowej ustawy.
Dopiero po wylaniu na rozpalone do białości polityczne głowy kubła zimnej wody i uznaniu przez wszystkie strony wzajemnych kompetencji, zamiast licytowania się na obietnice nie z tej ziemi i wzajemne obrzucanie się przez polityków błotem, a także po dopuszczeniu do dyskusji na równych warunkach tych, którzy będą realizować świadczenia medyczne, i tych, którzy za nie będą płacić – można będzie doprowadzić do stworzenia ustawy o ubezpieczeniu zdrowotnym na całe lata. Dobrej, mądrej, przemyślanej i służącej wszystkim.
Dyskusja w Naczelnej Radzie Lekarskiej po raz kolejny obnażyła swoistą schizofreniczność myślenia wielu przedstawicieli środowiska lekarskiego.
Czyżby taki sposób widzenia świata stawał się naszą kolejną cechą narodową? Otóż, z jednej strony chcielibyśmy, aby do systemu zostali wpuszczeni wszyscy (hip, hip, huraaa!). Z drugiej zaś chcielibyśmy, aby stawki za wykonane usługi przestały być stawkami umownymi (Niech żyją!). Chcielibyśmy, żeby stawki za usługi były jednakowe w całym kraju (no bo czym różni się zapalenie wyrostka robaczkowego w Maciowakszach od tego w Warszawie?). Tyle tylko, że lekarze ze szpitalika w Maciowakszach nie są tak wykształceni i wyposażeni w drogi sprzęt, jak ci z kliniki AM w X. Mówimy, że należy przede wszystkim premiować dobrych, wykształconych lekarzy, cieszących się uznaniem pacjentów. Chcemy jednak, aby do „stołu Pańskiego” mogli podejść wszyscy chętni (nawet ci mierni). Żądamy uznania prawa do zrzeszania się lekarzy świadczących ten sam rodzaj świadczeń (vide: przykład Porozumienia Zielonogórskiego), by mieć większą siłę przebicia w negocjacjach i przeciwstawić się monopolowi płatnika. Jednocześnie ci, którzy się zorganizują, wynegocjują sobie lepsze warunki, a dla tych, którzy nie wykazali się podobną przedsiębiorczością, pozostaną tylko resztki (bo pieniędzy w systemie jest skończona ilość) i znowu będzie bieda. Czego więc w końcu chcemy? Narzekamy, że jacyś niecni urzędnicy z Funduszu sporządzili kretyńskie katalogi, z którymi wszyscy muszą się teraz „kopać”. No to do roboty, Koleżanki i Koledzy! Odkąd jestem członkiem Naczelnej Rady Lekarskiej (prawie 11 lat!), ciągle mówi się o potrzebie opisania procedur medycznych, stworzenia katalogów procedur itd. itp. To gdzie, do pioruna, są medyczne towarzystwa naukowe? Dlaczego zasiadający w nich luminarze naszej medycyny, profesorowie, ludzie wyznaczający kierunki rozwoju polskiej medycyny, do tej pory nie zdołali tego dokonać? Tymczasem Czesi, traktowani często przez nas, Polaków, „pawia narodów”, z przymrużeniem oka, od lat posługują się katalogiem procedur medycznych obowiązującym wszystkich świadczeniodawców. Policzone są tam wszystkie koszty (od ceny jednej kropli do oka i gazików – po staplery, płyty zespalające i śruby).
Można? Można! A my?
Katalogi powinny być tworzone przede wszystkim na poziomie szpitali powiatowych, bo tam wykonuje się 50-60% wszystkich procedur. Na poziomie szpitali wojewódzkich – dalsze kilkadziesiąt procent. W klinikach i instytutach realizuje się wysoko specjalistyczne, wysublimowane procedury, ale to tylko wierzchołek góry. Taka, moim zdaniem, powinna być kolejność tworzenia katalogów. Tymczasem w wielu z nich widać preferencje różnych ośrodków w kraju, które tworzyły lub tylko konsultowały procedury obowiązujące w tym roku. Jest nam wygodniej krytykować obwiązujące katalogi, niż wziąć się do roboty i współtworzyć je. Pisząc: „nam”, mam na myśli także i samorząd zawodowy.
Chcemy, aby podstawowym kryterium oceny każdego świadczeniodawcy były względy merytoryczne – wiedza, umiejętności, doświadczenie, wyposażenie w sprzęt. A kto, jak nie samorząd zawodowy, jest najbardziej predestynowany do takiej oceny? Ale, jak przychodzi co do czego, to trudno jest spojrzeć w oczy koleżance czy koledze i powiedzieć, że jest kiepski(a). Że nie ma kwalifikacji, odpowiedniego sprzętu, a jego (jej) gabinet należy natychmiast zamknąć. I wreszcie, że zachowuje się arogancko wobec pacjentów, i nie mają tu żadnego znaczenia jego (jej) siwe włosy, minione dokonania oraz osobiste głębokie przekonanie o własnej doskonałości.
Żądamy, aby decydenci liczyli się z naszym zdaniem, żebyśmy mieli realny wpływ na to, co dzieje się w ochronie zdrowia. Tak być powinno. Tylko nic się nie mówi o wzięciu na siebie odpowiedzialności… Dyskusje, pogaduchy, gderanie, demonstracje – to tak, ale żeby zaraz odpowiedzialność? Niestety, nie da się dłużej udawać, że można przejść przez rzekę, nie zamoczywszy pantofelków. Musimy się w końcu zdecydować, czego chcemy! Jeśli więc mamy decydować lub tylko współdecydować – to musimy wziąć na siebie przynajmniej część odpowiedzialności za te decyzje.

Może, w końcu, kryzysowa sytuacja w polskiej ochronie zdrowia spowoduje, że przestaniemy chować głowę w piasek, wymachiwać szabelką i stroszyć orle pióra w husarskich skrzydłach. Może w końcu zdejmiemy harcerskie spodenki, dorośniemy i zaczniemy być odpowiedzialnymi partnerami w bardzo trudnym dziele naprawy ochrony zdrowia w Polsce. I nie ma co oglądać się tutaj na zdziecinniałych, pożal się Boże, polityków, którzy nadal robią babki z piasku i obrzucają się kremowymi tortami w sejmowej piaskownicy (jak z kiepskiej komedii Marca Seneta). Posłuchajmy Wojciecha Młynarskiego i „róbmy swoje”. Może politykom w końcu zrobi się wstyd! Ü
Jerzy B. LACH

Archiwum