21 lipca 2004

W 60. rocznicę Powstania Warszawskiego

1 sierpnia 1944 r. o godz. 17, kiedy zaczęło się Powstanie, wpadłam do mieszkania rodziców na ul. Wspólnej 42, aby zabrać swoją torbę sanitarną, trochę bielizny i środki czystości. Wszystko to okazało się bardzo cenne, bo z mego domu nic nie ocalało. Rodziców nie było w domu, zostawiłam więc kartkę, że będę w Szpitalu Dzieciątka Jezus, gdzie od września 1943 r. do maja 1944 r. przechodziłam szkolenie na Oddziale Chirurgii prof. Jerzego Rutkowskiego. W szpitalu był mój bezpośredni przełożony dr Ciąbor, kilku lekarzy i wszystkie siostry szarytki. Było wiele pustych łóżek, na stolikach w sali opatrunkowej stosy bandaży, gazy, sterylizatorów i różne słoje. Przez pierwsze dni mieliśmy mało pracy, panował radosny nastrój, byliśmy pełni nadziei na szybkie zwycięstwo i upragnioną wolność.

Niemcy przegrywali na wszystkich frontach. W maju polskie oddziały zdobyły Monte Cassino, w czerwcu alianci wylądowali w Normandii, armia radziecka zbliżała się do Wisły. Ale już po kilku dniach, kiedy przynoszono rannych z ulicznych walk – powstańców i cywilów, nie było nam radośnie. Po raz pierwszy zetknęłam się z rozległymi ranami i okaleczeniami. Coraz mniej łóżek było wolnych, a dyżury trwały dwie doby i dłużej. Trzeciego dnia zostałam zwolniona do domu, żebym się mogła wyspać. Biegłam przy murach domów, a potem pędem przez Marszałkowską. Mama przywitała mnie płaczem, zakazując wyjścia z domu. Zostałam zamknięta w pokoju, co było zabawne, jako że mieszkaliśmy na parterze i kiedy się wyspałam, wyszłam po prostu przez okno. Przybywało coraz więcej rannych, bombardowały nas samoloty, ostrzeliwały czołgi.
Nie było czasu na odpoczynek, jakikolwiek posiłek. Siostry dokonywały cudów, aby zdobyć jedzenie dla chorych, same głodne i przemęczone. 20 sierpnia ponownie przemykałam w stronę domu, przeważnie dziurami wykutymi w ścianach piwnic. Przejście pod nr. 42 przy Wspólnej było zasypane. Wybiegłam na ulicę – leżały tam trupy, bo Niemcy strzelali z dachów. Zobaczyłam zwały gruzu, ale i ocalałą bramę. Z sercem bijącym jak oszalałe wpadłam na podwórze, gdzie przy pompie tłoczyli się po wodę mieszkańcy naszego domu. 19 sierpnia w dom uderzył pocisk, tzw. krowa, ale przygotowana specjalnie piwnica zatrzymała gruz i nikt nie zginął. Znowu powtórzyła się scysja z mamą, ale padłam na polowe łóżko i w sekundę zasnęłam. Kiedy wróciłam do szpitala, odbywał się pogrzeb dr. Ciąbora – wpuszczano trumnę do wykopanego w trawniku grobu. Wkoło stał personel, a kapelan odmawiał modlitwę. Po wielu latach spotkałam żonę dr. Ciąbora – lek. stomatolog (pracowała w przychodni na ul. Mokotowskiej 6). Opowiedziałam jej o tej smutnej ceremonii i śmierci jej męża, który zginął, ugodzony szrapnelem w głowę. Był wspaniałym chirurgiem, surowym, wymagającym, ale też dawał swoim postępowaniem dobry przykład – patriota, od pierwszych dni uczestnik Związku Walki Zbrojnej, a potem AK.

Wrzesień 1944 roku to okrutny czas bombardowań, ostrzału i naszych wielkich strat w ludziach. Brakowało miejsca dla rannych, piwnice były przepełnione, brakowało środków opatrunkowych, żywności, wody. Chorzy krzyczeli, jęczeli, wzywali Boga lub swoje matki. Pamiętam bardzo młodego łącznika po amputacji nogi i z raną szarpaną podudzia drugiej, który umierał z upływu krwi. Cierpiał, ale był jeszcze przytomny i stale mnie wołał: „Siostro, ja nie chcę umierać, ja nie pocałowałem jeszcze żadnej dziewczyny, niech mnie siostra pocałuje”. Przyłożyłam usta do jego bielejących warg. Umarł, a ja pierwszy raz się rozpłakałam, siostra Weronika gładziła mnie po głowie. Snuliśmy się jak cienie wśród tego ogromu cierpień. Dlaczego nikt nam nie pomaga? Dlaczego zostaliśmy osamotnieni w walce i wydani na pastwę Niemców?

Powstanie dogorywało. Po kapitulacji, pędzeni do Pruszkowa, patrzyliśmy jak w transie na zburzone miasto, przewrócone tramwaje, rozdęte trupy ludzi. I na ten tłum z walizami, tobołkami, i na tych naszych biednych rannych na noszach, o kulach, pędzonych na tułaczkę w nieznane. Ü

Anna BIEŻAŃSKA

Archiwum