16 września 2004

Ani żaden cud, ani miód

Radość i satysfakcja z nowej ustawy zdrowotnej jest tak wielka, że aż trudno zakłócić ten powszechny błogostan, który emanuje z okolic parlamentu i Ministerstwa Zdrowia. Dla kierującego resortem Marka Balickiego to wprawdzie dopiero pierwszy etap zakrojonej na większą skalę reformy reformy (a może raczej: kolejnej reformy nieudanej reformy poprzedniej reformy?), ale za każdym razem tłumaczy podekscytowanym dziennikarzom, że dzięki nowej ustawie na drzwiach przychodni 1 stycznia nie zawisną kłódki, więc pacjenci będą się mogli czuć bezpiecznie. Ilekroć słyszałem na sejmowych korytarzach to pytanie – panie ministrze, co ustawa oznacza dla chorych? – dziwiło mnie, że nigdy nie padła szczera odpowiedź: nic nie oznacza! Przecież dwieście artykułów, w dużej części żywcem przeniesionych z dotychczasowych ustaw zdrowotnych, nie daje nikomu żadnej pewności, że leczenie odbywać się będzie w lepszych warunkach, a szpitale i przychodnie funkcjonować będą bez zarzutu. Ramy prawne, które ustawa określa, są tym razem bardziej przejrzyste niż obecne prawo (zakwestionowane zimą przez Trybunał Konstytucyjny), ale dzieleniem pieniędzy i opieką nad chorymi zajmują się przecież nie paragrafy, lecz ludzie, i to od nich zależy, czy będą mieli dość wyobraźni, by zapobiec lokalnym konfliktom.
Deficyt wyobraźni to chyba zresztą najpowszechniejsza bolączka naszej ochrony zdrowia, i to na każdym szczeblu. Wyobraźni nie starczyło posłom i senatorom już na etapie tworzenia ustawy, bo nie rozwiązuje ona wciąż najpilniejszych problemów: skąd wziąć dodatkowe pieniądze na leczenie i jak je rozsądnie wydawać. Nie znalazło się w parlamencie żadne ugrupowanie, które byłoby gotowe oczyścić mętną wodę w tej dziurawej studni, jaką jest nasz system lecznictwa, a populistyczne zapędy niektórych posłów wydawały się wręcz groźne z punktu widzenia finansów państwa i naszych prywatnych kieszeni.

Tak, mamy w tym systemie za mało pieniędzy, ale wcale to nie oznacza, że dostarczenie ich pod postacią wyższej składki od razu rozwiąże problem niskich kontraktów i limitów narzuconych przez NFZ. Niewykluczone, że te 2 mld zł, które wrzucilibyśmy do Funduszu, podnosząc składkę do 9 proc., rozeszłoby się szybko i po cichu, bo nadal funkcjonujemy w systemie uznaniowym, kumoterskim, pozbawionym mechanizmów ograniczających popyt i podaż. Ale cóż, dyskusję o dodatkowych ubezpieczeniach i współpłaceniu za usługi specjalistyczne odłożono znów ad acta, a wszystkie zapisy mogące nas przybliżyć do urealnienia kosztów w ochronie zdrowia wyjęto z tej ustawy, zanim się w niej znalazły. Co pozostało? Wiara niektórych ludzi, że korzystając ze zdobyczy Internetu, będzie można łatwo ustawić ludzi w kolejce do świadczeń deficytowych, bo właśnie w Internecie szpitale będą zobligowane unaoczniać oczekującym na zabiegi, które miejsce zajmują na liście. Kto nie ma dostępu do komputera, powinien już teraz zarezerwować sobie miejsce w kafejce internetowej. Właściciele tych lokali jeszcze nie wiedzą, że wkrótce nastoletnich amatorów czatów i gier zastąpią starsze babcie, które za kilka złotych będą chciały dowiedzieć się, kiedy nadejdzie termin operacji zaćmy.
Paweł WALEWSKI
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum