2 stycznia 2006

Epitafium

Dr Irenę Głowaczewską poznałem wiele lat temu w Poznaniu, w czasie jednej z pierwszych konferencji poświęconych zagadnieniom etycznym
i prawnym epidemii HIV/AIDS. Moje zaangażowanie w pracę na rzecz chorych na AIDS było już wówczas publicznie znane. Przedstawioną mi przez organizatorów Panią Doktor zapamiętałem jako osobę o dwóch skrajnych obliczach. Patrząc na Nią, widziałem w Niej osobę niezwykle surową, konkretną i zasadniczą, co podkreślał Jej wygląd zewnętrzny, przede wszystkim poważne spojrzenie i przykuwające wzrok kruczoczarne włosy. Słuchając następnie wypowiedzi Pani Doktor, zobaczyłem w Niej również osobę pełną współczucia i wielkiego zrozumienia dla osób zakażonych HIV. Wystąpienie było porywające i niepozostawiające wątpliwości, że dobro pacjenta jest dla Niej dobrem najwyższym.
Po kilku latach, kiedy pełniłem funkcję pełnomocnika ministra zdrowia ds. AIDS i narkomanii, zaproponowałem Jej kandydaturę na stanowisko dyrektora Krajowego Centrum ds. AIDS. Musiałem długo przekonywać dr Głowaczewską, aby przyjęła złożoną Jej propozycję. Była wówczas kierownikiem Wydziału Epidemiologii Wojewódzkiej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Warszawie. Z uporem powtarzałem Jej, że to Centrum potrzebuje nie tylko lekarza epidemiologa, ale przede wszystkim humanisty i etyka. Nawiązałem wówczas do Jej wystąpienia sprzed kilku lat w Poznaniu, mówiąc, że pamiętam je niemal w całości. To wyznanie przełamało lody.
Tak została dyrektorem Krajowego Centrum ds. AIDS. Rozpoczęła się nasza codzienna współpraca i wielka przyjaźń. Każdego dnia dyskutowaliśmy o konkretnych problemach ludzi chorych, o nowych wyzwaniach, o tym, jak przekonywać ludzi, że chorych na AIDS nie należy się bać…
W pracy była bardzo wymagająca, ale zasadę tę stosowała przede wszystkim do siebie.
Bardzo szybko nawiązała kontakty osobiste oraz serdeczne znajomości z całym środowiskiem, które zajmowało się profilaktyką HIV/AIDS i pomocą chorym. Pokochali Ją również bardzo szybko zakażeni i chorzy. Przede wszystkim za to, że zawsze miała dla nich czas, a swoją pracę dyrektora Centrum traktowała jako misję i służbę. Była tzw. urzędnikiem z duszą.
Cieszyliśmy się wszyscy, gdy w 1997 r. objęła funkcję wiceministra zdrowia i w ramach swojej pracy ministerialnej nadzorowała całokształt działań dotyczących walki z epidemią HIV/AIDS. Drzwi Jej gabinetu pozostawały cały czas otwarte dla zakażonych i chorych, a wcześniej nawiązane znajomości wciąż pielęgnowała i rozwijała. Mieliśmy pewność, że sprawy dotyczące problematyki związanej z AIDS cały czas są dla Niej najważniejsze.
Po odwołaniu z funkcji ministra wróciła do Krajowego Centrum, tym razem w charakterze eksperta. Będąc na emeryturze, miała jeszcze więcej czasu, by czynnie angażować się w pracę dla dobra chorych. Pisała artykuły, wspólnie szkoliliśmy lekarzy i pielęgniarki, organizowaliśmy konferencje i w konsekwencji spędzaliśmy ze sobą bardzo wiele czasu. Stała się w moim życiu kimś szczególnie ważnym – rozmawiałem z Nią już nie tylko o sprawach związanych z pracą, ale również bardzo osobistych.
Zawsze mogłem liczyć na Jej mądrą radę.
Nie tylko dla mnie, ale również dla wielu osób Irena stała się społecznym autorytetem. Przebywanie w Jej towarzystwie było nie tylko przyjemnością, ale stanowiło również okazję do wewnętrznego rozwoju. Podziwialiśmy Jej ogromną wiedzę, tolerancję
i otwartość na inne punkty widzenia, nieustającą pogodę ducha i zawsze towarzyszący uśmiech.
Ponieważ nigdy nie rozczulała się nad sobą, a zawsze myślała o innych, toteż nie domyślaliśmy się, że jest ciężko chora. Był to dla nas wszystkich ogromny wstrząs, gdy dowiedzieliśmy się, że choroba jest nieuleczalna. Zgodnie z Jej wolą, o fakcie tym wiedziało tylko kilka najbliższych Jej osób. Nie chciała innych obarczać swoimi problemami. Po raz pierwszy wówczas pomyślałem, że nie wyobrażam sobie pustki, która powstanie po Jej odejściu. Wierzyłem, tak zresztą jak ona sama, że być może stanie się cud.
Ale cudu nie było, a stan zdrowia się pogarszał. Działo się to bardzo szybko i dwa miesiące od diagnozy Irena trafiła do kierowanego przeze mnie hospicjum.
Była w nim trzy tygodnie. Czas ten był dla mnie osobiście jednym z najtrudniejszych w moim życiu. Po raz kolejny walczyłem z sytuacją, wobec której nie chciałem pozostawać bezradny. Ale wiedziałem, że jedyne, co mogę zrobić, to zapewnić Jej najlepsze z możliwych warunki w ostatnich dniach Jej życia. Kilka dni przed śmiercią obchodziła swoje kolejne imieniny, a my składając Jej życzenia, mieliśmy świadomość, że nie mogą się one spełnić. Wiedziała to również Irena i dlatego dla wielu Jej przyjaciół było to najtrudniejsze spotkanie.
W niedalekiej perspektywie był 1 grudnia – Światowy Dzień AIDS, uroczystość w której zawsze brała czynny udział. Gdy w hospicjum odwiedziła Ją na dwa tygodnie przed śmiercią Pani Jolanta Kwaśniewska, umawiały się na spotkanie, tak jak to miało miejsce corocznie przy tej okazji, ale Irena miała świadomość, że nie dojdzie ono raczej do skutku. Nadzieja z dnia na dzień stawała się coraz słabsza. Zdecydowanie nie mieliśmy już jej 28 października, kiedy rozpoczęła się agonia. Trwała trzy dni i chyba jednak można mówić o cudzie, bo dr Irena Głowaczewska zmarła w piękny, pogodny dzień 1 listopada – Wszystkich Świętych. Symbolika tego dnia jest przecież szczególna. Głęboko wierzę jako przyjaciel Ireny i jako ksiądz, że dzień Jej śmierci stał się dniem Jej narodzin dla nieba, a wszyscy święci tę drogę do nieba Jej wskazali.
Na pogrzebie setki osób potwierdziły swoją obecnością, że Irena była dla nich osobą ważną i wyjątkową. Spoglądała na nas pogodnym wzrokiem z fotografii umieszczonej nad urną, jakby dziękowała nam za to, że wciąż jesteśmy blisko Niej…

ks. Arkadiusz Nowak

Archiwum