3 stycznia 2006

Jak uszczypnie, będzie znak

Z Anną MAZURKIEWICZ rozmawiają Anna Stempniak i Sławomir Zagórski

Co było najgorsze w ciągu tych sześciu lat choroby?
Wznowa. Kompletnie się wtedy załamałam. „Jak to możliwe?” – tłukło mi się po głowie. Tego raka miało już nie być. Był w kuble. Był, zmył się i znowu jest? Przecież lekarze przekonywali, że wyzdrowiałam na dobre. Profesor mówił: „No, trzy lata minęły, możemy odetchnąć”. Ja wtedy, po tych trzech latach, pojechałam do Ameryki, o czym zawsze marzyłam. I wtedy, leżąc w dwumetrowej wannie w hotelu, znowu sobie coś wymacałam w bliźnie.
Wróciłam do Warszawy. Poszłam do Centrum Onkologii, a tam lekarze i pielęgniarki tacy smutni, zaczynają koło mnie krążyć, brać za rękę, głaskać. „Oho, jednak umieram” – pomyślałam sobie. No i wtedy oznajmili mi, że jest niedobrze.
Wyszłam z Instytutu, stanęłam na parkingu i miałam ochotę rzucić się pod któryś z ruszających samochodów.

Jak lekarz powinien powiedzieć pacjentce: „Ma pani raka”?
Ja oczekuję, że powie mi się od razu całą prawdę. Ale trzeba to zrobić umiejętnie, nie uzewnętrzniając wszystkich swoich emocji. No i trzeba też od razu dać pacjentce jakąś nadzieję. Lekarz, który wyciął mi guzek z blizny, cieszył się niezmiernie, był wręcz zachwycony sobą. „Wszystko pani usunąłem. DOSZCZĘTNIE usunąłem”. A ja byłam chora ze zdenerwowania, bo to już oznaczało na sto procent, że rak powrócił.
Moim idolem jest chirurg, który odciął mi pierś. Dlaczego? Bo on zaraz po zabiegu dawał mi poczucie bezpieczeństwa i poczucie kobiecości. Tłumaczył cierpliwie, że wprawdzie mnie pokiereszował, ale że to pryszcz. Od trzech lat mam lekarkę, przy której znów czuję się bezpiecznie. Bada mnie i ogląda jak przez lupę. „Może się to wydawać histeryczne, ale w pani przypadku będę się zachowywała histerycznie” – uprzedziła mnie niedawno.

Dlaczego akurat w Twoim przypadku?
Może dlatego, że ja dobrze rokuję. Lekarz nie może przecież umierać z każdym pacjentem, bo by zwariował. A onkolog ma pacjentów, którzy często kończą życie za szybko.

Skąd lekarze wiedzą, że dobrze rokujesz?
Bo mój nowotwór – chociaż wraca – jest stosunkowo mało złośliwy. Ja jestem tzw. G2, w skali od A do G, gdzie G jest najlepszą, a A najgorszą literką.

Niektórzy pacjenci, jak mają wznowę, to obwiniają samych siebie: „To moja wina – za mało walczyłem”.
Ja nigdy tak nie myślałam. Ale to nie znaczy, że ja cały czas walczę o życie jak lew. Doszłam do wniosku, że po prostu jestem specjalna. Sama sobie wykryłam raka i dalej też się ochronię.

Opisałaś w książce kobietę, która kilka lat temu dowiedziała się, że ma nowotwór, i schowała wynik do szuflady. Pani profesor z Warszawy, nie – za przeproszeniem – baba z chrustem. Zgłosiła się do lekarza dopiero, gdy zaczęła umierać.
Nie uwierzysz, ale bardzo wiele kobiet tak reaguje. Chowa wyniki. Uważa, że rak zniknie. Że się rozejdzie.

Dlaczego tak postępują?
Ze strachu. Są święcie przekonane, że rak to wyrok, i dlatego wolą schować głowę w piasek.
Pytaliście, po co napisałam tę książkę. Otóż doszłam do wniosku, że muszę ją napisać chociażby właśnie dla tych kobiet, które chowają wyniki do szuflady.

Nigdy Cię nie kusiło, żeby przestać się badać i zdać na los?
Nie. Od czasu jak ciotka przyniosła mi do szpitala sok wyciskany z wątróbki i oznajmiła, że wyciskała go trzy godziny i przy okazji sfajczyła mikser, powiedziałam sobie, że zrobię wszystko, by się leczyć A trzeba wam wiedzieć, że ja nienawidzę wątróbki.

Aniu, piszesz w książce: „Szczęście jest wtedy, kiedy nie ma nieszczęścia”. Często mówisz sobie, że jesteś szczęśliwa?
Często. Na przykład pani doktor mówi: „Ale ta opuchlizna to już pani nie zejdzie”. A ja na to: „To nic, przecież to lewa ręka”.
Całe życie ludzie mi mówili: „Jakie pani ma ładne, drobne rączki”, to teraz mogą mówić: „Jaką pani ma ładną, drobną rączkę”. I jak teraz codziennie rano jadę na rehabilitację, to sobie powtarzam, że jestem szczęściarą. Ü

Fragment rozmowy zamieszczonej
w „Wysokich Obcasach”,
13 września 2003 r.

Archiwum