1 listopada 2007

Patrz i zapamiętaj cz. III

Wojna oczami dziecka: Grzegorz Janczewski

Cz. I-II zamieściliśmy w „Pulsie” nr 9 i 10/2007

Po upadku Powstania na podwórko państwa Lejmbachów wjeżdża kilkanaście furmanek transportujących ewakuowany szpital powstańczy. Na czele jedzie ciężko ranna dr Zofia Lejmbach, która kierowała odcinkiem sanitarnym AK w Śródmieściu. Rannych trzeba rozlokować, nakarmić, niektórych odwieźć do szpitala, zawiadomić rodziny. „Była to ogromna praca organizacyjna, zakończyła się dopiero przed Bożym Narodzeniem” – wspomina prof. Grzegorz JANCZEWSKI w swojej książce „Była przeszłość”.
Nastrój jest fatalny: „Powstanie zamordowane wraz z miastem i jego mieszkańcami, los bliskich niepewny. My nędzarze, przyszłość nieznana, nasza sytuacja powojenna wątpliwa. I wtedy ciocia Jadzia i Mama, przy poparciu państwa Lejmbachów, postanowiły zorganizować uroczystą akademię z okazji Święta Niepodległości 11 Listopada”.
W największym pokoju, dokładnie zaciemnionym, zbiera się wieczorem kilkadziesiąt osób. Sanitariuszki szpitala powstańczego i dzieci recytują poezję, wiersze napisane przez powstańców, wszyscy razem śpiewają piosenki powstałe na barykadach.
Zbliża się zima, a wraz z nią pojawia się problem ubrania. Wspaniałe buty, zrobione na zamówienie, zostały na Pradze, Grześ musi więc chodzić w drewniakach, z powodu których wciąż się przewraca. Pociesza się, że ojciec ma podobne kłopoty. „Czuję się dobrze, nie umiem tylko chodzić w drewniakach” – pisze Władysław Janczewski z Niemiec, gdzie podczas Powstania został wywieziony na roboty. „Dla mnie były to dwie wspaniałe i uzupełniające się wiadomości: mój ukochany Tata żyje i także chodzi w drewniakach, z równym trudem jak ja. Hurra, świat jest jednak piękny!”.
Około 10 stycznia inż. Jerzy Lejmbach zaczyna przygotowywać dom do ewakuacji, przewidując, że cofająca się armia niemiecka zniszczy wszystko, co spotka na swej drodze. 15 stycznia Niemcy wysadzają część produkcyjną „Ursusa” oraz elektrownię w Pruszkowie. W domu Lejmbachów wszyscy śpią w ubraniach. 17 stycznia dzieci, trzymane niemal pod kluczem, urywają się z domu i wracają z wrzaskiem przerażenia: nadjeżdżają czołgi. Jeden zatrzymuje się przed domem. „Z czołgu wyłaził, z rewolwerem typu Nagan w dłoni, młody chłopak, ubrany w brudny, zamazany smarami waciak. Na głowie miał dziwny hełm, uszyty z czarnego materiału, ze zwieszającymi się drutami przewodów. Spytał po rosyjsku, czy są w domu Niemcy, a następnie, jaki jest kierunek na Berlin. To drugie zwłaszcza pytanie zdumiało nas ogromnie, ponieważ było zadane tonem, który mógł wskazywać, że miasto to jest położone bliżej niż Pruszków. Pokazano mu kierunek na zachód i czołg natychmiast ruszył”.
Przed oczami mieszkańców domu przesuwają się masy ludzi w szarych szynelach. Idą, fala za falą, nie zatrzymując się. Dopiero po południu wpada do domu nieduża grupa, najwyraźniej licząca na łupy. „Żądali widzenia z gospodarzem. Pytali, czy dom jest jego własnością. Stwierdzili, że jest burżujem i zażądali złota i wódki. Ponieważ była w domu wytwórnia bimbru na własne potrzeby i na okazje czasu wojny, dostali gąsiorek i tym się zadowolili, ale byli agresywni i wrodzy”. Za to następni, którzy zakwaterowali się na nocleg w dużym pokoju, okazali się bardzo przyjaźni. Prosili tylko o gorącą wodę, a wódkę przyjęli z wdzięcznością, w rewanżu częstując dzieci słynną „swinną tuszonką” z amerykańskich puszek. I nawet chcieli im dać postrzelać, żeby wiedziały, „kak ubit germanskowo gada”.
17 lutego Grześ, jego mama i ciocia żegnają gościnne Skorosze. Wiedzą już, że ich dom ocalał, mieszkanie zostało zdewastowane, okradzione i zajęte przez obcych, ale jest dokąd wracać. Furką podjeżdżają w okolice Dworca Zachodniego, dalej wędrują pieszo. „Od placu Zawiszy weszliśmy w Aleje Jerozolimskie. Płonęły domy po stronie południowej. Patrole wojskowe uprzedzały, aby chodzić wyłącznie po śladach wydeptanych w śniegu, unikać wchodzenia do domów, na których brak napisu: Min nie ma. Do miasta wracali nędzarze. Żaden film nie jest w stanie oddać wyglądu tych ludzi – ubranych w łachy, kombinacje szmat, strzępów odzieży, części mundurów, owiniętych kawałkami koców, kołder, chust. Na Żelaznej, przed bramą jednego z ocalałych domów, leżały świeże zwłoki kobiety i dwojga dzieci. Wylecieli na minie”.
W Alejach, niedaleko Żelaznej, widzą podziurawiony kulami wrak tramwaju. Kręci się wokół niego troje ludzi, chcą tu urządzić restauracyjkę z zupą, herbatą, bimbrem. Przy pl. Starynkiewicza w miejscu chodnika rozciągają się setki grobów. Z rumowiska po Dworcu Głównym sterczą resztki żelbetowej konstrukcji. Na skrzyżowaniu z Nowym Światem dwie ogromne dziury w jezdni odsłaniają tunel kolei średnicowej: jedna przed Bankiem Gospodarki Krajowej, druga przed Muzeum Narodowym. Nowy Świat jest wąwozem ruin. „Wiadukt prowadzący na most Poniatowskiego był częściowo wysadzony i koło ulicy Solec zeszliśmy schodami na Powiśle. Na ocalałej części wiaduktu leżały liczne zamarznięte zwłoki, najczęściej korpusy bez kończyn. Na dole szliśmy już pośród setek ludzi, długim wężem. Przęsła mostu leżały w nurtach zamarzniętej Wisły. Na grubym lodzie żołnierze ułożyli deski powiązane linami. W przerwach między pojazdami wojskowymi i oddziałami żołnierzy puszczano grupy cywilów. Kiedy znaleźliśmy się na ťmościeŤ, ogarnęło mnie przerażenie. Od strony Pragi galopował w naszym kierunku tabun dzikich, maleńkich koni, przypominających wielkością dobrze wyrośnięte kozy. Pędzili je z dzikimi okrzykami koniuchowie o mongolskich twarzach. Konie biegły, gryząc się i kopiąc. Nigdy w życiu, nawet pod bombami, nie byłem tak przerażony”. Tabun, ocierając się o tłum, pomknął na drugi brzeg, a oni po godzinie znaleźli się nareszcie w domu. Dzicy lokatorzy zajmują kuchnię i jeden pokój. Rodzina lokuje się w drugim. Zasypiają w ubraniach, chroniąc się przed przenikliwym zimnem zasłonami, które przetrwały. „W stosunku do tego, co widziało się na lewym brzegu Wisły, Praga była oazą normalności. Ludzie zabierali się do remontów i praca szła szybko – cegieł wydobywanych z ruin było pod dostatkiem”.
Wkrótce Grześ idzie do szkoły, mama do pracy, lokatorzy się wynoszą, tylko ojca wciąż nie ma.
Wiosną 1945 roku trwa wielka akcja ekshumacyjna poległych w Powstaniu. Jednym z największych cmentarzy powstańczych jest Ogród Krasińskich. Nowa władza rozlepia plakaty, na których żołnierz Armii Krajowej został nazwany „zaplutym karłem reakcji”, a warszawska ulica odpowiada na murach: „Panie Truman, puść ta bania, tu jest nie do wytrzymania!”.
W lipcu 1946 roku Grześ jest na obozie nad Świdrem. Bawi się nad rzeką i nagle słyszy wołanie wychowawczyni: Grzesiu, rodzice przyjechali do ciebie w odwiedziny! „Zobaczyłem w pędzie nieprzytomnym niby znajomą, ale zmienioną angielskim mundurem typu battledress postać mego Ojca. I wtedy był dla mnie prawdziwy koniec wojny”.

Cytaty w tekście pochodzą z książki
Grzegorza Janczewskiego „Była przeszłość”
(Warszawa 2005, wydana nakładem własnym Autora)

Prof. dr hab. Grzegorz Janczewski, absolwent warszawskiej AM (1958). Od 1961 – asystent w Klinice Otolaryngologii tej uczelni, w latach 1977-2002 jej kierownik. 1967 – doktorat, 1969-70 – staż w Henry Ford Hospital w Detroit; 1974 – habilitacja; 1982 – prof. nadzw., 1988 – prof. zwyczajny. 1987 – w pierwszych wolnych, tajnych wyborach wybrany na dziekana I Wydziału Lekarskiego AM. Promotor 15 doktoratów, opiekun 12 przewodów habilitacyjnych. Przez ponad 25 lat związany z Krajowym Nadzorem Specjalistycznym, dwukrotnie mianowany konsultantem krajowym ds. otolaryngologii. Przewodniczący ZG Polskiego Towarzystwa Otolaryngologów (1983-86). Autor i współautor ponad 380 publikacji, 32 podręczników i monografii, redaktor 14 książek.
Żoną Profesora jest prof. dr hab. Elżbieta Janczewska, ginekolog-położnik, długoletni pracownik II Kliniki Ginekologii i Położnictwa przy ul. Karowej oraz I Kliniki przy pl. Starynkiewicza, wybitna specjalistka w prowadzeniu ciężarnych chorych na cukrzycę. Lekarzami są też córka prof. prof. Janczewskich Agnieszka i zięć Rett Krauze. Mają dwoje wnuków: Michała i Aleksandrę.

Ewa DOBROWOLSKA

Archiwum