26 kwietnia 2009

Cena małej stabilizacji

Cz. II

Doc. dr hab. Zbigniew Marian Rap – kresowiak, absolwent AM w Lublinie (1959). Specjalizacja z chirurgii (1962). Od 1963 r. stypendium doktoranckie w Zakładzie Neuropatologii PAN. Od 1966 r., po doktoracie, pracownik naukowy Centrum Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej PAN. Staż naukowy w USA 1971-73). Habilitacja z zakresu neuropatologii (1979). Od 1982 r. przebywa w Niemczech. Habilitacja w zakresie neurologii doświadczalnej (1985). Nauczyciel akademicki w Centrum Neurologii i Neurochirurgii Uniwersytetu w Giessen.

Czas pracy: teoria i praktyka
Dr Zbigniew Rap, asystent na oddziale chirurgicznym szpitala w Garwolinie, lekarz przychodni w Woli Rębkowskiej, lekarz pogotowia, został następnie lekarzem zakładowym PKS-u. Z czasem długą listę jego zatrudnień wzbogaciły kolejne. „Zostałem mianowany lekarzem sportowym, chociaż wtedy w Garwolinie, jak pamiętam, nie było jeszcze żadnego klubu sportowego. Ale to nie miało znaczenia: jest lekarz sportowy, to będzie i klub.
Moim zasadniczym zadaniem było wydawanie zaświadczeń lekarskich przyszłym kierowcom. Wtedy w kraju przystąpiono do realizacji projektu pod hasłem: Każdy Polak z prawem jazdy. Tak jakby miał nastąpić w Polsce gwałtowny bum motoryzacyjny albo wojna z imperializmem i stąd wynikało zapotrzebowanie na kierowców dla sił szybkiego reagowania. Chociaż wojna była, zdaje się, w roku 1961 bliższa niż bum motoryzacyjny. Tymczasem produkowano tylko, w niewystarczającej ilości, rowery, motocykle wfm i parę tysięcy aut warszawa (stara ruska pobieda), a przyszli kierowcy czekali na talony latami.
Kandydatów na kierowców było sporo, ponieważ marzeniem każdego chłopaka ze wsi czy też z miasta było posiadanie motocykla. Kandydat musiał mieć dwie ręce i dwie nogi, rozumie się, sprawne, i dobry wzrok, tzn. powinien odczytać z odległości czterech metrów cyfry i litery wypisane na specjalnej tablicy, obowiązkowo musiał też odróżniać kolory. Na przeselekcjonowanie kilkudziesięciu kandydatów miałem godzinę w miesiącu. Nie protestowałem; każdy kandydat musiał zapłacić za „badanie”, zdaje się, 20 zł, wychodziłem więc na swoje”.
Szóstym miejscem zatrudnienia dr. Rapa było Państwowe Przedsiębiorstwo Budowlane w Garwolinie. „Pamiętam rozmowę z dyrektorem, jak rozwiązać tę łamigłówkę, ponieważ mój limit czasowy się wyczerpał. Wyglądało to tak, że nie sypiam, nie jadam, tylko pracuję i, o dziwo, jeszcze żyję”.
Wracając wieczorem do domu, dr Rap często spotykał pijanego sąsiada, kierowcę ciężarówki. „Sąsiad zarabiał więcej niż ja na sześciu posadach i w dodatku dostawał kwartalną premię za wykonanie planu przez przedsiębiorstwo. Państwową ciężarówkę traktował jak swoją półprywatną własność, wykonując lewe kursy na państwowej benzynie. W podobnej sytuacji byli magazynierzy, kierownicy budów i wszyscy, którzy mogli jakiś towar upłynnić na lewo”.

Na dorobku
„Z biegiem czasu Garwolin zmienił swój wygląd. Z centrum zniknęły drewniane budy, pojawiły się nowe domy, w tym Dom Kultury. Szczególnie widoczne zmiany następowały we wsiach. Budowano szkoły, domy dla nauczycieli, lekarzy. Powoli zaczęły znikać strzechy. Powstawało też nowe osiedle, zwane „mankówką”. Domy budowali tam ludzie najzupełniej normalni, nawet nie bardzo wykształceni przez władzę ludową, tylko z dużą dozą praktycznego zmysłu. Był to na przykład sprzedawca w kiosku, sklepie mięsnym, kierownik jakiegoś działu w spółdzielni spożywców, kierownik knajpy, kierownik skupu żywca i im podobni.
Ale pytam: za co budowali? Za manko. Wtedy normalną rzeczą były braki na półkach sklepowych, lecz nie o to chodzi, tylko o braki w kasach. Nie było sklepu, restauracji czy przedsiębiorstwa, które przynosiłyby dochody. Wszystko było deficytowe. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nie było na to żadnego lekarstwa, chociaż diagnoza była oczywista: kradzież państwowego mienia. Z prawideł ekonomicznych wynika, że pieniądze nie znikają, lecz tylko się przemieszczają i muszą się ujawnić gdzie indziej, w jakiejś innej formie. Tą inną formą były domki jednorodzinne. Piszę domki, ponieważ prawo wyznaczało limit metrażu przypadającego na osobę”.
„Drabina awansu społecznego dla młodych ludzi wydawała się sięgać socjalistycznego nieba. I kiedy żądza wiedzy została prze władzę ludową zaspokojona, pojawiła się inna – naturalna żądza pieniądza i godziwego, w stosunku do awansu społecznego, standardu życia. I tu władza ludowa zawiodła i obywatele się na władzy zawiedli. Pomimo ewidentnego postępu w nauce i kulturze, ludzie byli coraz bardziej niezadowoleni. Nigdy w Polsce nie było i, jak przypuszczam, nie będzie już, tylu teatrów z plejadą wspaniałych aktorów, filmów, orkiestr symfonicznych, tylu wydawnictw i innych dóbr kultury, jak wtedy. Okazuje się, że te dobra ludziom nie wystarczają. Rozbudzony został pęd do konsumpcji. Ludzie domagali się dóbr materialnych, które były racjonowane. Ja sam pracowałem dniami i nocami, by żyć inaczej. Chciałem mieć wygodne mieszkanie, gustownie umeblowane, nie tłuc się zatłoczonymi tramwajami i autobusami, ale mieć własny samochód. I te dobra po części osiągnąłem, ale życie codzienne było niezmiernie dokuczliwe. Należało szukać znajomości i kontaktów, aby je sobie ułatwiać. Truizmy i półprawdy głoszone przez partyjnych polityków znajdowały coraz mniej zwolenników. Naród przerósł swoją praktyczną mądrością doktrynerską kadrę polityczną, skostniałą w ideologicznych założeniach i stąd mało podatną na reformy”.

Żona robi karierę
„W moim życiu prywatnym zaczynają się pojawiać poważne problemy. Zofia, moja żona, doszła do wniosku, że jej dalsza praca w Sanatorium Neuropsychiatrii Dziecięcej w Garwolinie jest stratą czasu i nie przynosi żadnych korzyści zawodowych”. Wkrótce uzyskała stypendium doktoranckie w Klinice Neurologicznej warszawskiej AM. Codzienne dojazdy 65 km do Garwolina nie wchodziły w grę, postanowiła więc zamieszkać u ciotki, pozostawiając półtoraroczną niepełnosprawną córeczkę z mężem. „Byłem zmuszony zatrudnić pomoc domową, a Zofia pojawiała się na soboty i niedziele, jeśli nie miała dyżuru w klinice. Prawie rok później oświadcza mi, że jest w ciąży, ale z tego powodu w żadnym wypadku nie zrezygnuje ze specjalizacji ani z doktoratu i do Garwolina z pewnością nie wróci. Gradacja ważności spraw była u niej wyraźnie sprecyzowana”.
Pertraktacje małżonków doprowadziły do ustalenia, że żona będzie kontynuować studia doktoranckie, a mąż zorganizuje opiekę nad drugim dzieckiem. „Zatrudniłem następną pomoc, tylko do opieki nad Jarkiem, ale kiedy wracałem, młoda opiekunka szła do domu. Zdawałem sobie sprawę, że paromiesięczne dziecko wymaga karmienia i przewijania także w nocy. W tej materii przeceniłem swoje możliwości. Byłem fizycznie i psychicznie wykończony”.
W dodatku przyszłość zawodowa dr. Rapa była w Garwolinie pozbawiona szerszej perspektywy. Tuż przed egzaminem specjalizacyjnym na pierwszy stopień z chirurgii zaczął się zastanawiać, co dalej. Garwoliński szpital nie miał uprawnień do szkolenia na drugi stopień, a znalezienie pracy w Warszawie graniczyło z niepodobieństwem, w dodatku niezbędny był warszawski meldunek. No i pozostawała najważniejsza kwestia – utrzymania rodziny.
„Przychodzi w sukurs przypadek, który całkowicie zmienia moje dotychczasowe życie. Pewnego dnia pojawia się Zofia i opowiada mi, że otrzymała drugą propozycję stypendium doktoranckiego, tym razem z neuropatologii. Propozycja przyszła od doc. Ewy Osetowskiej, która organizowała Pracownię Neuropatologiczną w Polskiej Akademii Nauk”.
Dr Zofia Dietrych-Rap postanawia pozostać w Klinice Neurologicznej AM, uważa jednak, że z propozycji mógłby skorzystać jej mąż. „Moje obawy i zastrzeżenia zaczęły powoli ustępować wobec argumentu pracy w jednej placówce, a okres czterech lat na naukę zacząłem traktować jako szansę na poszerzenie swojej wiedzy medycznej i wyrwanie z kołowrotka pracy, której nie było końca”.
Akceptacja jego kandydatury przesądziła sprawę. Pozostał problem mieszkania. I tu przyszła z pomocą rodzina dr. Rapa. Wujek, przedwojenny działacz Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, załatwił wpisanie jego żony, mającej już stały meldunek, w poczet członków WSM. „Niezbędne były tylko pieniądze, które ja musiałem zarobić. Zostałem więc jeszcze lekarzem PZU w Garwolinie. Moim zadaniem była ocena stopnia inwalidztwa w następstwie różnego rodzaju wypadków. Nie miałem żadnych stałych godzin przyjęć, poszkodowani zgłaszali się tam, gdzie byłem osiągalny. Za każde orzeczenie otrzymywałem 30 zł, co przy 20-30 orzeczeniach w miesiącu przynosiło zadowalającą sumkę.
Po uzyskaniu pierwszego stopnia specjalizacji zostałem również lekarzem sądowym”.
Zdanie egzaminu z neuropatologii nie było jednak równoznaczne ze zdobyciem stypendium doktoranckiego. – Gratuluję zdania egzaminu, ale nie jest to ostateczny wymóg – usłyszał dr Rap. „Byłem zaskoczony. Zakłopotany zapytałem, o jaki jeszcze wymóg chodzi. – O pańskie wstąpienie do partii. Zaniemówiłem. Kiedy oprzytomniałem, usiłowałem tłumaczyć, że nigdy do żadnej organizacji politycznej nie należałem, że polityka mnie w ogóle nie interesuje”. – To nieistotne. Ja nie zamierzam z pana zrobić działacza partyjnego, ale muszę budować zespół ludzi, którzy będą należeć do partii. To potrzeba chwili. Zamierzam z pracowni uczynić zakład i być może Instytut Neuropatologii. Mnie interesuje tylko możliwość stworzenia nowoczesnej placówki naukowej, nic więcej – słyszy dr Rap. I przypomina sobie rozmowę z „pierwszym w powiecie”, który podczas popijawy po posiedzeniu komisji poborowej powiedział: „Partia musi wypracować mechanizmy, które by zachęcały młodych wykształconych ludzi do większego zaangażowania w sprawy rozwoju kraju”. „Mechanizmy zaczynają działać – konstatuje dr Rap. – I ja połknąłem przynętę, a teraz czuję już wyraźnie haczyk”. W grudniu 1962 roku wstępuje do partii, w marcu 1963 jest już doktorantem w Pracowni Neuropatologicznej PAN w Warszawie.

Skórzany płaszcz
1 grudnia 1981 roku, na dwa tygodnie przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce, dr Zbigniew Rap rozpoczyna pracę w Centrum Neurologii i Neurochirurgii Uniwersytetu w Gissen, na którego zaproszenie przyjechał do Republiki Federalnej Niemiec. „Otrzymałem trzyletni urlop bezpłatny z mojej macierzystej placówki – Centrum Medycyny Doświadczalnej i Klinicznej PAN oraz służbowy paszport z wizą uprawniającą mnie do pracy w Niemczech.
I wyjechałem. Jedną z pierwszych czynności tu, w Niemczech, która wtedy sprawiała mi przyjemność, były zakupy. Po pustych sklepach w kraju oszałamiała tu wręcz orgia różnorodności. Co się chciało mieć, to się dostało. Zacząłem od odzieży, żeby nie wyglądać jak krewny ze wschodu. Po koszulach i marynarkach przyszła kolej na cieplejsze rzeczy. Wybrałem, nie wiem dlaczego, ciemnobrązowy skórzany płaszcz. Bardzo mi się podobał. Sięgał poniżej kolan, tak że chronił przed wiatrem, miał naramienniki i pasek oraz duże, ładnie skrojone klapy. Sprawiał wrażenie płaszcza półwojskowego.
Wróciłem zadowolony. Stanąłem przed lustrem, ponownie włożyłem płaszcz oraz niewielki skórzany kapelusz i przyglądam się sobie. Czuję się jakoś dziwnie. Ja już kiedyś widziałem taki płaszcz! Przywołuję obrazy z przeszłości… i jestem zaszokowany. Jest wojna, chyba rok 1943. Małe powiatowe miasteczko pod Lwowem, Gródek Jagielloński. Miałem wtedy osiem lat. Kopię z kolegami boso „szmaciaka” tuż za ogrodem księdza. Jest to teren usytuowany kaskadowo. Na samym dole płynie jedna z odnóg rzeki Wereszycy. Obok biegnie główna ulica, przez most w kierunku Lwowa. Po drugiej stronie ulicy stoi ładny secesyjny budynek, dwupiętrowy, w którym przed wojną znajdowało się gimnazjum, a obecnie jest gestapo. W pewnym momencie na drugim piętrze otwiera się okno i widzę stojącego na parapecie mężczyznę. Nie pojmuję, o co chodzi, ale po chwili sytuacja staje się jasna. Na jezdni, tuż przy chodniku, stoi czarna limuzyna, a przy niej trzech mężczyzn ubranych w ciemnobrązowe skórzane płaszcze i podobnego koloru kapelusze. Stoją oparci o samochód, z wymierzonymi w kierunku okna pistoletami. Krzyczą do stojącego na parapecie mężczyzny, domyślam się, każą mu skakać, a on im coś odpowiada. Po chwili rozlegają się strzały… Mężczyzna nagle drgnął, potem jakby zastygł w bezruchu, powoli jego ciało zaczęło się pochylać – spadał. Po drodze zerwał druty telefoniczne zawieszone między piętrami i zaraz potem uderzył z impetem o chodnik. Widzę jeszcze, jak jego buty pofrunęły w powietrze.
Ze śmiercią zdążyłem się już zapoznać, kiedy likwidowano żydowskie getto, ale takiej przerażającej sceny jeszcze nie widziałem. Biegłem z płaczem do domu. Schowałem się pod łóżkami rodziców. Kiedy matka przyszła z pracy, opowiedziałem jej o tym. Przytuliła mnie, nareszcie poczułem się bezpieczny. Zasnąłem na jej kolanach. Rano znalazłem śniadanie na stole. Mleko, jeszcze ciepłe, stało na kuchni. Matka poszła do pracy, do kasyna dla niemieckich lotników, którzy zajęli moją szkołę. Ojca nie widziałem już parę miesięcy, ukrywał się we Lwowie. Za odmowę podpisania volkslisty odebrano rodzicom koncesję na restaurację, a ojcu groziła przymusowa praca w Niemczech.
Minęło już dwadzieścia siedem lat od mojego przyjazdu do Niemiec, a skórzany płaszcz, rekwizyt moich wspomnień, wisi w szafie. Nigdy go nie włożyłem”.

Na podstawie niepublikowanych wspomnień Zbigniewa Mariana RAPA
„Okruchy jednego życia”
opracowała Ewa Dobrowolska

Archiwum