1 października 2009

Pokaż lekarzu…

Czy tegoroczna Lista Płac w ochronie zdrowia, tradycyjnie już publikowana z końcem wakacji przez pismo „Puls Medycyny”, przynosi jakieś zaskoczenia? Na samym dole tabeli, nie licząc rejestratorek, salowych i techników farmacji – pensja 2500 zł brutto dermatologa z bardzo długim stażem pracy w publicznej poradni na Podlasiu. Na szczycie, nie licząc tym razem prezesów giełdowych spółek lekowych (PGF i Torfarm-Prosper) – rektor dużej uczelni medycznej z tytułem profesorskim i pensją 24 800 zł. Gdyby nie dodatek funkcyjny w wysokości 14 800 zł, pan profesor ulokowałby się w środku rankingu, pomiędzy lekarzem z pięcioletnim stażem pracy na Lubelszczyźnie a specjalistą ds. rejestracji w firmie farmaceutycznej.
Tym, co dziś najbardziej razi w systemie płacowym służby zdrowia, jest jego nieprzewidywalność. Dysproporcje płacowe między identycznymi szpitalami położonymi na dwóch krańcach Polski są nieraz kolosalne. Trudno powiedzieć, dlaczego specjalista pediatra z Tarnowa zarabia 5 tys. zł, a lekarz tuż po LEP-ie z woj. zachodniopomorskiego 8500 zł, czyli niemal dwa razy tyle. Ankieta jest anonimowa, więc nie dojdziemy łatwo, czy doktor ten tyra za innych kolegów i cieszy się powodzeniem wśród pacjentów, natomiast tarnowski pediatra to obibok, którego chorzy omijają z daleka. Czy nie takie powinno być wytłumaczenie dla tych głębokich przepaści, jakie dzielą dziś lekarskie portfele? Obawiam się jednak, że zaangażowanie w pracy nie ma tu nic do rzeczy. Podobnie jak kwalifikacje, choć lepsze umiejętności zawodowe powinny być przepustką do lepszych zarobków. U nas o wszystkim decyduje indywidualny kontrakt, układ, a nieraz siła związków zawodowych. Co gorsza, wysokość tych pensji nie jest żadnym odzwierciedleniem kondycji finansowej szpitala, z którym negocjuje się warunki umowy. Są placówki (spójrzcie na Radom!), gdzie fundusz płac pochłania 80 proc. przychodów – za co tu leczyć ludzi?
No, ale czy nie lepsze to niż dawna siatka płac? Marzenie niektórych central związkowych, które teraz – po podwyżkach dla rezydentów do prawie 3500 zł brutto – domagają się zwiększenia uposażeń dla specjalistów. Muszę przyznać, że choć dysproporcje płacowe rażą, a brak przejrzystego systemu podnoszenia wynagrodzeń w opiece zdrowotnej prawdziwy obraz zaciemnia – to taka sytuacja chyba bardziej służy samym pracownikom. A kto by się przejmował narastającym zadłużeniem szpitali? Po nas choćby potop. Przy tej okazji dużo bardziej zaskakujące niż gołe zarobki jest to, że działacze związkowi wciąż mówią o wolnym rynku. Szykuje się Nobel z ekonomii, jeśli ktoś ich marzenie pogodzi z wyrównaniem płac.

Paweł Walewski
Autor jest publicystą „Polityki”

Archiwum