12 czerwca 2011

Taniec wnęk

Zachęcony drukowanymi wspomnieniami mojego przyjaciela prof. Artura Dziaka, postanowiłem wrzucić do „pulsowego” ogródka parę ziarenek moich wspomnień.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem zaraz po uzyskaniu dyplomu lekarza (lipiec 1961 r.), było wyrobienie sobie pieczątki: Jerzy Borowicz – lekarz. Lekarz z pieczątką dopiero był prawdziwym doktorem. Stemplowałem wszystko, co się dało, napawając się widokiem pieczęci. Przed uzyskaniem dyplomu lekarza pracowałem jako technik rtg. Nastąpiło więc „przepoczwarzenie” z technika w lekarza. Wkrótce zaproponowano mi pracę lekarza na dziecięcych koloniach w Konstancinie. Były to kolonie „specjalnej troski”, bowiem tylko dla dzieci warszawskich działaczy PZPR, co w tamtych czasach (1961 r.) oznaczało, że jedzenie, zakwaterowanie i wyposażenie gabinetu lekarskiego było najwyższej jakości. Nie przeczę, że byłem w stałym stresie. Praca w charakterze pediatry dzieci prominentów nie brzmiała zachęcająco. Obawiałem się nie banalnych przeziębień czy drobnych urazów, ale wszelkich wysypek na ciele podopiecznych i innych objawów chorób zakaźnych. Nie miałem w tej materii żadnego doświadczenia (trzymiesięczny staż na pediatrii). Na szczęście uniknąłem wpadek zawodowych.
W sierpniu 1961 r., po powrocie z kolonii, dostałem pracę w charakterze lekarza zakładowego w Wytwórni Wyrobów Plastykowych i Gumowych „Plast” przy ul. Przemysłowej. Wytwórnia „Plast” to była średniowieczna manufaktura. Zapylenie na hali produkcyjnej formaldehydem i jego pochodnymi było ogromne. Skóra twarzy i rąk pracownic była różnokolorowa, w zależności od rodzaju produktu finalnego. Wyobrażałem sobie, jak musiały wyglądać ich płuca.
Pewnego dnia przyszła do gabinetu robotnica z wysoką gorączką. – Panie doktorze, ja mam jeszcze „na bieliźnie”. Nie wiedziałem, co to oznacza. Dopiero koleżanka wytłumaczyła mi, że termin ten, używany głównie na wsi, oznacza miesiączkę…
W tym czasie rozpocząłem pracę w Zakładzie Radiologii AM, jako stypendysta i przyszły radiolog. Byłem przed kolokwium z klatki piersiowej u prof. L. Zgliczyńskiego, w miarę obkuty z wad serca. Traf chciał, że zgłosiła się do mnie robotnica z hali produkcyjnej. – Panie doktorze, jestem słaba i łatwo się męczę. Osłuchałem pacjentkę. Wydawało mi się, że nad sercem słyszę delikatny szmer. Zaleciłem jej prześwietlenie w Zakładzie Radiologii. Po adaptacji w ciemnym gabinecie rtg zacząłem małą blendą penetrować serce. Zauważyłem, że tętnica pośrednia na przemian zwęża i rozszerza swoje światło, wykonując tzw. taniec wnęk. Wydawało mi się, że to przeciek lewo-prawy i w przegrodzie wewnątrzkomorowej może być otwór. Skierowałem pacjentkę do Instytutu Gruźlicy, na konsultacje do prof. Manteuffla. Diagnoza była słuszna, pacjentkę operował sam profesor, a ja chodziłem dumny jak paw.
To był chyba jedyny spektakularny zawodowy sukces na początku mojej lekarskiej drogi życiowej. Po paru miesiącach rzuciłem pracę w „Plaście” i poświęciłem się tylko radiologii.
Dziś już nikt nie prześwietla i nie wykrywa „tańca wnęk”.

Jerzy Borowicz

Archiwum