23 lipca 2011

Misja w Sudanie

Justyna Wojteczek

Chata nie wygląda na wyrafinowane dzieło architektury, ale muszę przyznać, że spełniała swoje zadanie – mówi Stanisław Górski, pokazując slajd przedstawiający okrągłą lepiankę bez okien, z grubym dachem z wyschniętych łodyg roślin. Chata miała jednak poważną wadę – nie chroniła przed nieproszonymi gośćmi. – Jeże były moim koszmarem – opowiada Stanisław Górski. – Człowiek po pracy chciałby się wyspać, a wtedy one zaczynały swoją jeżową imprezę. Okropnie hałaśliwe zwierzęta.
Praca polegała na przyjmowaniu pacjentów: ok. 1 tys. tygodniowo – ambulatoryjnie, 100-150 – do szpitala. Zespół składał się przez większość czasu z jednego lekarza, dwóch pielęgniarek (w tamtych warunkach uprawnionych do samodzielnego leczenia chorych), kilku miejscowych pracowników po formalnym (dziewięciomiesięcznym) szkoleniu medycznym i kilkudziesięciu paramedyków przyuczanych do pracy w szpitalu na bieżąco.
W Sudanie Południowym niektórzy pacjenci docierali do szpitala w miejscowości Lankien, położonej w regionie Jongolei, po pięciu dniach wędrówki. Dużo dzieci, kobiet. Można było empirycznie poznawać wszelkie choroby zakaźne: gruźlicę, lejszmaniozę, odrę, cholerę, śpiączkę afrykańską, rozmaite postacie zapalenia opon mózgowych.
W tych warunkach utrzymywanie stałej czujności epidemiologicznej jest koniecznością. Szpital i ambulatorium prowadziła organizacja Lekarze bez Granic, a Stanisław Górski, lekarz z Polski, był jednym z jej wolontariuszy.

Komplikacje
– Do trudniejszych czynności należało przyjmowanie porodów z powikłaniami. Przed wyjazdem starałem się jak najwięcej nauczyć na oddziale ginekologii i położnictwa, ale życie i tak zaskakiwało.
Sukcesy jednak były. Stanisław Górski w kolekcji zdjęć z misji w Sudanie Południowym przechowuje fotografię czarnego malca, który był właśnie takim zaskoczeniem. Współpracownicy nie wierzyli, że dziecko można uratować. Poród trwał dwa dni, nie wiadomo było, czy dziecko żyje, bo nie dało się wysłuchać tętna. – Nigdy wcześniej sam nie stosowałem próżnociągu, a tam za jego pomocą wyciągnąłem to dziecko. Potem przez 20 minut je reanimowałem. Udało się, chłopiec jest zdrowy i dobrze się rozwija – wspomina.
– Zaskoczenia spotykają nas na każdym kroku – dodaje.
– Nie sposób na wszystko się przygotować. Na przykład nigdy nie widziałem tylu ran postrzałowych.
Brak możliwości konsultacji to jeden z problemów podczas misji Lekarzy bez Granic. Często trzeba liczyć jedynie na siebie i lokalnych współpracowników, którzy szczególnie w Sudanie Południowym zwykle nie mają medycznego wykształcenia, ale odpowiednio przeszkoleni są olbrzymią pomocą. Niestety, czasami po prostu nie przychodzą. Mają zresztą bardzo ważne powody, by nie zjawić się w pracy, np. zamieszki klanowe. Kiedy pewnego dnia nie zjawiło się kilku dobrze wyszkolonych współpracowników, zadecydowano o ograniczeniu przyjęć – tylko dzieci do lat pięciu, kobiety w ciąży oraz ostre przypadki. Wieść rozniosła się szybko i wpłynęła na zachowanie lokalnej ludności. Szpital, w którym pracował Stanisław Górski, był jedyną placówką ochrony zdrowia na olbrzymim obszarze, więc mieszkańcom, bez względu na przynależność klanową, zależało na tym, by mieć się gdzie udać po pomoc. Podobnie było wtedy, kiedy podjęto decyzję o ewakuacji szpitala, która zresztą zasiała niepokój wśród innych organizacji humanitarnych w tym regionie. W końcu Lekarze bez Granic mają renomę organizacji, która ewakuuje się na końcu.
– Tego typu decyzje wpływały na to, że mieszkańcy uczyli się odpowiedzialności za naszą placówkę, pokazywały im, że muszą się liczyć z konsekwencjami swojego postępowania – mówi Górski.

Prawdziwa medycyna
Choć trudno się przygotować na nadchodzące wydarzenia, a niepowodzeń jest dużo, to z drugiej strony o sukces stosunkowo łatwo. Wielu pacjentów po raz pierwszy ma do czynienia z zachodnią medycyną; leki, szczególnie antybiotyki, wykazują w tej populacji wysoką skuteczność. Jak w wielu krajach afrykańskich, olbrzymim problemem jest skrajne niedożywienie. Stosunkowo prosto można temu zaradzić. Pojawia się jednak inny problem, w Europie zwany „compliance”, czyli kwestia przestrzegania zaleceń lekarskich. Niektóre matki naprawdę trudno do tego przekonać. Zadziwiające jednak, jak wiele można zdziałać w tak prymitywnych warunkach. Jak prymitywnych?
– Kiedyś przysłano nam do wypełnienia ankietę, ile łóżek ma nasz szpital. Faktycznie były dwa – w naszym „tukulu (chatce) intensywnej terapii”. Reszta pacjentów miała posłania na ziemi – wyjaśnia Stanisław Górski.
Satysfakcja z pracy w takim szpitalu jest jednak olbrzymia.
I nie zmniejsza jej fakt, że w lokalnym języku nie ma słowa „dziękuję”, zatem trudno liczyć na wylewne wyrazy wdzięczności pacjentów.
Stanisław Górski w sudańskim szpitalu spędził dziewięć miesięcy. Po jakimś czasie pojechał na dwa miesiące na misję w Afganistanie. Nie żałuje żadnego wyjazdu. – Takiej satysfakcji z pracy i poczucia bycia potrzebnym nigdy nie doświadczyłem w Polsce – mówi.

Stanisław Górski, lekarz; pojechał na pierwszą misję wkrótce po ukończeniu stażu. Organizacja zaliczyła mu do dwuletniego doświadczenia zawodowego pracę podczas stażu, półroczne zatrudnienie w szpitalu w Sierra Leone oraz kilkumiesięczną pracę w izbie przyjęć w szpitalu w Proszowicach. Atutem było również członkostwo w studenckim kole medycyny tropikalnej. Po kursie przygotowawczym, zorganizowanym przez Lekarzy bez Granic, otrzymał propozycję wyjazdu do Sudanu.

Redakcja „Pulsu” dziękuje Stanisławowi Górskiemu za udostępnienie zdjęć z jego misji w Sudanie.

Archiwum