2 października 2012

Literatura i życie

Artur Dziak

Sery są, oprócz wina i sosów, symbolem prawdziwej kuchni francuskiej, nic też dziwnego, że półmisek serów kończy każdy posiłek. Jeśli ktoś się na serach zna, to zaznaje prawdziwej rozkoszy.
Niestety, choć wszystkie sery grają zapachem i kolorami, jak kwiaty, to niektóre, też podobnie jak kwiaty, wykazują cechy wyjątkowo jadowite, są w stanie zepsuć najlepszą kompozycję.
Podobnie było z cioteczką Edwige. Otóż cioteczka, która była wybitnym koneserem serów, a jest przecież we Francji ich kilkaset!, nad wszystkie wynosiła jeden, szczególny gatunek. Nazwy już nie pomnę, gdyż ser był bardzo rzadko spożywany, nawet przez znawców i miłośników, a to z racji odrażającego zapachu. Śmierdział tak okropnie, że nie znosiła go większość francuskiej rodziny. W związku z tym po skończonym posiłku cioteczka przepraszała towarzystwo, opuszczała jadalnię i przenosiła się do kuchni. Tamże ze szczelnie izolowanego od innych wiktuałów schowka wyjmowała dosyć pokaźnych rozmiarów słoik. Po odkręceniu wieczka kroiła ser, nie wyjmując go ze słoika, by nie skazić zapachem kuchennych statków. Odkrojony kawałeczek zjadała bezpośrednio z nożyka (quelle horreur), z zachwytu przewracając oczami, po czym wieczko słoika mocno zakręcała.
Po starannym wytarciu nożyka w papierowe serwetki, wyrzucane od razu ŕ la poubelle, długo go obmywała pod parą i na koniec dokładnie przepłukiwała usta. Dopiero po tym nabożeństwie było jej wolno powrócić do salonu!
Wuj Leopold, który dla dobrego wica skłonny był poświęcić wszystko, powiedział raz: „Jak chcesz zobaczyć u cioteczki orgazm, spójrz na jej twarz, gdy połyka ten cholerny fromage!”.

Przedsmak motoryzacyjnego szaleństwa poznałem na wiele lat przed tym, zanim zawitało ono do Polski. Rzecz się miała pod koniec lat 60., kiedy uzyskałem kilkumiesięczne burse d’étude rządu francuskiego. Sprawa wcale nie była taka prosta, gdyż nieznacznie przekroczyłem kryterium wieku uprawniające do ubiegania się o stypendium rządowe, ale jak zwykle szczęście mi sprzyjało – po prostu leczyłem kogo trzeba i we właściwym czasie, więc stypendium dostałem. Nie były to zresztą żadne mecyje, jak mawiała babcia Rozalia, gdyż kilkaset franków na miesiąc to była najniższa kwota stypendialna na świecie. Na szczęście całe zabezpieczenie mojego losu, czyli wikt, opierunek i kieszonkowe, miała mi zapewnić cioteczka Edwige. Początek pobytu na gościnnej ziemi francuskiej nie był pozbawiony przygód. Jeszcze w Warszawie poinformowano mnie, że lądować będę na lotnisku Le Bourget, w rzeczywistości miejscem lądowania było Orly. Spowodowało to, że cioteczka bezskutecznie oczekiwała mnie nie na tym lotnisku co trzeba, a ja zniecierpliwiony nazbyt długim oczekiwaniem postanowiłem spod wieży Eiffla pojechać do Wersalu taksówką, i to w najgorszej porze wieczornej, kiedy Paryż kończy pracę. Nieszczęścia dopełniło to, że nie miałem żadnych pieniędzy i taksówkę opłaciła rodzina. Był to prawdopodobnie najwyższy rachunek, jaki przyszło im w życiu uiścić za taksówkę! Aby tak skandaliczne rzeczy się nie powtarzały, następnego dnia otrzymałem do swej dyspozycji renault quattre.

Już rano postanowiłem przy okazji załatwiania formalności stypendialnych zrobić tour Paryża i koło południa na trasie mego objazdu stanął Place de l’Étoile, gdzie miała miejsce moja druga motoryzacyjna siurpryza.

W pewnym momencie zorientowałem się, że znajduję się w samym środku samochodowego korka składającego się tak na oko co najmniej z kilkuset, jeśli nie więcej, aut. Szybko doszedłem do wniosku, że jako przybysz z dalekiego motoryzacyjnego zadupia, czyli z Warszawy, z tego placu nigdy nie wyjadę, a jeśli tak, to po spowodowaniu telescopage generale, czyli po masakrze wielu samochodów, które będą miały nieszczęście stanąć na mojej drodze. Jednakże, ku bezbrzeżnemu memu zdumieniu, gigantyczny korek zaczął się sam, automatycznie rozwiązywać, jak nitka ze szpulki, a to dzięki genialnemu przepisowi o pierwszeństwie prawej ręki.
Kiedy wieczorem powróciłem na rodziny łono, na kolację, którą spożywa się tam dopiero aprčs le spectacle, oddałem z podziękowaniem cioteczce Edwige kluczyki, wyjaśniając, że po Paryżu to ja całkowicie sobie poradzę bez samochodu. Przy stole wybuchł śmiech i cioteczka w jednej chwili wyciągnęła inne kluczyki i dodała szybko, że moje honorowe zrzeczenie się samochodu było przewidziane. – Myśmy się spodziewali – rzekła cioteczka – że tak będzie, ale żebyś nam w Polsce nie obrobił pewnej części ciała, postanowiliśmy ofiarować ci samochód i dopiero kiedy sam się go zrzekniesz, wyposażyć w motocykl. – Ŕ vous de choisir – mówię i czuję się wyzwolony! Pomysł był przedni, gdyż dzięki motocykletce już po paru tygodniach mogłem przyjąć posadę gida po Paryżu. Motocykletka, którą można było jechać z prądem i pod prąd, parkować na chodniku i pozostawiać swobodnie na parę godzin, zapewniła mi takie zwiedzanie Paryża, którego nie umożliwiłby żaden samochód, metro, wycieczkowy autobus, statek po Sekwanie czy nawet własne nogi.

Archiwum