16 listopada 2012

Literatura i życie

Artur Dziak

Tercja, wyjątkowej urody dziewczyna, z którą na studiach „chodziłem”, była muzykologiem, stąd jej nickname.
Pochodziła ze starej arystokratycznej rodziny, która nawet w Polsce Ludowej nie straciła na znaczeniu, zachowując rozległe koneksje światowe. Nic też dziwnego, że kiedy w latach 50. Artur Rubinstein przyjechał z koncertami do Polski po raz pierwszy po wojnie, udało mi się pójść wraz potencjalnie przyszłą rodziną na jego występ. Gala była ogromna, w Filharmonii szpilkę trudno było wsadzić z racji niezwykłego runu na bilety. Na dobrą sprawę ledwie ich wystarczało dla ówczesnych „wielkich i możnych”, których listy zatwierdzone były w MSZ i w KC partii. Mimo to dużą część sali zajmowały pachnące naftaliną „przed-wojenne etole” i powyciągane z kufrów równie wytworne smokingi i fraki. Naturalnie, jak to jest w zwyczaju muzycznej society, koncertowi towarzyszyły na widowni bezustanne „ochy” i „achy” oraz dyskretne osuszanie łez przez wzruszonych muzyką Szopena. Koncert przypominał „Te Deum laudamus” grane w katedrze, gdyż podniecona do ostateczności publiczność prawdziwie kontestowała utwory lub tylko zręcznie udawała.
Po koncercie pewna grupa z sali, „bardzo, bardzo przebrana” – jak to określiły cioteczki, dostąpiła za kulisami zaszczytu uściśnięcia ręki maestra oraz skosztowania dobrego szampana. I tu „rodzina in spe” ponownie zabrała mnie ze sobą. Tercja gdzieś się zawieruszyła, więc po krótkiej chwili uciekłem od załzawionych cioteczek do stolika, który okupowało paru skrzypków z Filharmonii wraz z profesorem Wrońskim.
Mimo że w szczelnie wypełnionym podnieconymi uczestnikami koncertu salonie wrzało jak w ulu, pod sufit przebijały się nadal histeryczne zachwyty i na dobrą sprawę zewsząd słychać było tylko: „Ach, Rubinstein!”.
Okrzyki te i wiwaty stały się po pewnym czasie na tyle irytujące, że jeden z moich sąsiadów – pierwszy skrzypek orkiestry, po którym widać było, że musiał już przed koncertem „coś przyjąć”, scenicznym basbarytonem zapodał: – Jak ten Rubinstein taki artysta, to niech na skrzypcach zagra – co spowodowało, że niektórzy zaczęli się od nas odsuwać.
Przyjaźń z Tercją, na której wiele zyskałem także w sensie rozwoju duchowego, nie trwała zbyt długo, gdyż zaniepokojony dyskretnymi sugestiami cioteczek, że może należałoby „jakoś to formalnie usankcjonować”, czmychnąłem, bojąc się zbyt wcześnie utracić wolność. Po pewnym czasie leczona przeze mnie księżna Świętopełek-Mirska po-informowała mnie, że Tercję wysłano gdzieś hen do Europy, gdzie wyszła za mąż za jakiegoś hiszpańskiego granda, a po ślubie wyjechali do Australii. Później już nigdy o niej nie słyszałem.

***

Pewna spiesząca się damulka zatrzymuje się przy siedzącym w bramie na ulicy Jasnej pijaczku i pyta: – Czy nie wie pan, jak się dostać do Filharmonii? Pijaczek otwiera jedno z przymkniętych oczu, spogląda na nią przez chwilę i przez zęby cedzi: – Ćwiczyć, k…a, ćwiczyć!
Trudno w to uwierzyć, ale mój wczesnomłodzieńczy zapał do jazzu wrócił do mnie pewnego dnia, choć już dawno właśnie nie ćwiczyłem.

***

Kiedy w roku 1989 dochodzi do rozpadu komunizmu, poczta dostarcza mi zaproszenie do YMCA, na ulicę Konopnickiej w Warszawie, na tradycyjny wieczór wigilijny. Idę z mieszanymi uczuciami – czy po upływie ponad 40 lat jeszcze kogoś rozpoznam? Mimo wszystko poznaję, także wielu starszych kolegów, być może dlatego, że kiedyś mi imponowali, czy to na pływalni, czy na przeróżnych jam sessions. Ale ku mojemu zdziwieniu ja także zostaję rozpoznany, prawdopodobnie dlatego, że zawsze i wszędzie mnie było pełno, gdyż okropnie mnie fascynowało ocieranie się o wielki świat.
Do ostatecznego pożegnania z jazzowymi wspomnieniami dochodzi jednakże w roku 2003. Umiera Juliusz Skowroński, legendarny klarnecista. Przy granych przez niego przebojach upływały nam wszystkie gimnazjalne prywatki (Septet Skowrońskiego i Górkiewicza). Jak wielkiej klasy był muzykiem, niech zaświadczy to, że kiedy, po odbudowaniu gmachu warszawskiej Filharmonii, w programie koncertu uwzględniono „Rapsody in Blue” George`a Gershwina, nie było komu odegrać słynnego, ale bardzo trudnego wejściowego glissanda. Zwrócono się do Skowrońskiego – i on sprawę uratował!
Pogrzeb odbył się na siermiężnie prezentującym się cmentarzu w Wólce Węglowej. Był mroźny lutowy dzień, więc w kościele roztaczał się wyraźny zapach naftaliny z rzadko noszonych futer, w które otulone były ruszone już okrutnym zębem czasu damy – niegdyś jedne z najpiękniejszych dziewczyn Warszawy. Cały kościół wypełniony byłymi klezmerami, wśród których wielu poznaję, mimo upływu lat. Po skończonej liturgii zabrał głos jeden ze starych muzyków i oznajmił, że ostatnim życzeniem Julka było, aby do trumny włożyć ustnik od klarnetu. I ja ten ustnik mu włożyłem, na ostatnią drogę. Po wyprowadzeniu zwłok długo idziemy nieprzyjaznymi alejkami ponurego cmentarza, smagani zimowym wiatrem, aż dochodzimy do otwartego grobu. W pewnym momencie trzej nieco starszawi klezmerzy rozpinają palta i wyjmują werbel, trąbkę i banjo. Nie zważając na szczypiący mróz, grają „When the Saints Go Marching in”. Łapię porywane przez lodowaty wiatr dźwięki tej wzruszającej melodii i uświadamiam sobie, że przecież znam ten zwyczaj z Nowego Orleanu, ale w Polsce z jazzowym utworem na cmentarzu spotykam się po raz pierwszy. Już nigdy takiego pożegnalnego koncertu nie usłyszałem. Odeszła epoka – a żal.

Archiwum