14 listopada 2012

Polski Październik cz. 2

W prasie i radiu ogłoszony został apel do Polaków, nawołujący do zgłaszania się do stacji krwiodawstwa i oddawania honorowo krwi dla Węgrów. Reakcja była szybka i masowa. Ludzie zgłaszali się pojedynczo i grupami, np. żołnierze, studenci i stali dawcy. W Warszawie, gdzie pracowały dwie stacje, w Instytucie Hematologii i na Saskiej Kępie przy ul. Katowickiej, zorganizowano dwa punkty dodatkowo: przy FSO na Żeraniu i w jednym z zakładów na Woli. Punkty zorganizowano siłami instytutu.
W wykonaniu zwiększonej pracy laboratorium działu krwiodawstwa oraz gabinetów lekarskich brali udział pracownicy klinik i laboratoriów klinicznych. Dział metodyczno-organizacyjny został zamieniony na sztab całej akcji. Pieczę nad nim sprawował zastępca dyrektora do spraw naukowych. Trzeba było utrzymać stały kontakt ze stacjami krwiodawstwa i tu natrafiono na dużą przeszkodę. Wiadomo, że dzisiaj, kiedy każdy nosi w kieszeni telefon komórkowy i może się łączyć z dowolnym miejscem na Ziemi, trudno uwierzyć, że w tamtych latach, aby uzyskać połączenie z innym miastem, trzeba było zamówić rozmowę w centrali międzymiastowej. Na takie połączenie, nawet zamówione jako „rozmowa błyskawiczna” (bardzo kosztowna), trzeba było czekać kilka godzin. Ta przeszkoda została zlikwidowana i Służba Krwi mogła się porozumiewać, korzystając z hasła „na ratunek”. Centrala międzymiastowa łączyła natychmiast. Oczywiście połączenia te służyły wyłącznie do przekazywania informacji dotyczących terminów i sposobu przekazywania krwi i preparatów krwiopodobnych (np. surowic do określania grupy krwi) oraz informacji dotyczących potrzeb strony węgierskiej. Krew przesyłana samochodem ze stacji do Instytutu Hematologii przyjmowana była w ekspedycji działu krwiodawstwa (miejscu wydawania krwi szpitalom i prowadzenia precyzyjnej dokumentacji). Każdy transport był dokładnie rejestrowany w dziale metodyczno-organizacyjnym, z dokumentacją, która stacja co przesyła. Obciążenie ekspedycji znacznie wzrosło, normalnie pracowały tam doświadczone pielęgniarki i laborant. W czasie tej akcji trzeba było zwiększyć liczbę pracowników, gdyż przyjmowali krew z całej Polski i musieli sprawdzić wszystko i przygotować do transportu lotniczego. Wszystkie sprawy były omawiane na gorąco w „sztabie”, gdzie spotykali się uczestnicy akcji. Każdy pomysł był cenny (nikt nie procedował – ulubione słowo polityków, wtedy nieznane). Pojawiła się nowa przeszkoda – bariera językowa. Na każdej skrzyni z krwią musiała zostać naklejona informacja, co się w niej znajduje i jak się z tym ładunkiem obchodzić. Język angielski nie był tak popularny jak obecnie. Języka niemieckiego, który ze względów historycznych był zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech bardziej zrozumiały, my nie chcieliśmy używać, a rosyjski nie wchodził w rachubę. W czasie dyskusji ktoś przypomniał, że jedna z naszych koleżanek całą wojnę przebywała na Węgrzech. Wystarczył jeden telefon i już siedziała z nami, wybierając najważniejsze informacje i tłumacząc je na węgierski.

Wieczorem ktoś zabrał te dwujęzyczne teksty i pojechał do drukarni Domu Słowa Polskiego. Drukarze w ciągu nocy wydrukowali wszystko za darmo. Od rana można już było w ekspedycji pracować. Nie były to jedyne przejawy solidarności z Węgrami. Zdarzało się (sama tego doświadczyłam), że kierowca taksówki, podwożąc pod instytut kogoś z pracowników lub krwiodawcę, nie chciał brać pieniędzy za kurs.

Natomiast jakość oficjalnej przyjaźni międzynarodowej mieli okazję sprawdzić krakowscy studenci. Prowadzili zbiórkę artykułów pierwszej potrzeby, załadowali ciężarówkę i chcieli najbliższą drogą z Krakowa zawieźć do Budapesztu. Niestety, nie przepuszczono ich przez granicę czechosłowacką. Przyjechali z całym ładunkiem do Warszawy i stąd drogą lotniczą wszystko poleciało do miejsca przeznaczenia.
Dawców nie brakowało. Czasem tylko ktoś półgłosem pytał, czy na pewno ta krew nie idzie do ruskich. Mogliśmy zapewnić, że trafia do tych, dla których jest przeznaczona. Z relacji przedstawiciela PCK, który był w Budapeszcie, wiedzieliśmy, że widział polską krew we wszystkich szpitalach, które odwiedzał. Co dwa – trzy dni wysyłany był transport świeżej krwi. Wszystko przebiegało w sposób następujący. Pomoc dla Węgrów przesyłana była tylko drogą lotniczą. Na wojskowej części lotniska Okęcie przygotowywano samolot lotnictwa cywilnego, latali cywilni piloci z LOT-u. Leki i środki opatrunkowe były dostarczane przez centrale farmaceutyczne. Krew i jej preparaty przywożono z Instytutu Hematologii. Z każdym transportem przyjeżdżał ktoś z grupy organizatorów, żeby dopilnować właściwego załadunku tak delikatnej przesyłki.

Przyszła moja kolej. Wjechaliśmy na płytę lotniska w pobliże przygotowanego samolotu, gdy spostrzegłam pilota w ostrej rozmowie z jakimś wojskowym. Usłyszałam koniec dyskusji, pilot powiedział: „Nie wyładuję, lecę na własną odpowiedzialność, tylko wysadźcie pasażerów”. Po załadowaniu naszych skrzyń zapytałam kogoś z obsługi lotniska, o co była ta awantura i kim był ten wojskowy. Oficer należał do wojskowej komendy lotniska, a przyczyną awantury był eter i przepisy dotyczące przewozów lotniczych. Węgrzy prosili o eter dla szpitali, centrale farmaceutyczne dostarczyły go w potrzebnej ilości i załadowały wraz z lekami. Dyskutujący oficer kazał go wyładować, gdyż podobno przepisy zezwalały na przewóz samolotem 1 litra eteru w osłonie ołowiowej. Pasażerów wysadzono i samolot odleciał. Doleciał i wrócił bez przeszkód. Wysadzonymi pasażerami byli dziennikarze, których wszędzie było pełno. Krążyli ciągle po Instytucie Hematologii, rozmawiając z dawcami i pracownikami. Wreszcie wymogli na kierowniku naszej grupy rozmowę na temat całej akcji. Kolega starał się wyjaśnić im zasady organizacji Służby Krwi i tej specyficznej akcji. Po tygodniu w jednym tygodniku ukazał się paskudny artykuł pt. „Czerwony towar”, obrażający stałych płatnych dawców. Nie potrafili albo nie chcieli zrozumieć, że tak jest zorganizowany system pozyskiwania krwi dla lecznictwa. Szukali sensacji, był to koniec naszych kontaktów z nimi. W oficjalnych wiadomościach mało mówiono o sytuacji na Węgrzech, my mieliśmy czasem niepokojące informacje z lotniska o pogarszającej się sytuacji w Budapeszcie. Pewne zdarzenie potwierdziło te informacje. Któregoś wieczoru dyżurujący kolega odebrał telefon z lotniska, że samolot, który wyleciał do Budapesztu z ładunkiem, wróci z tym ładunkiem. Nie lądował w Budapeszcie, gdyż został ostrzelany z ziemi nad lotniskiem. Trzeba było zabezpieczyć krew, bo zapowiadano mróz w nocy. Na drugi dzień samolot poleciał ponownie i skutecznie. Akcja trwała. Została przerwana i definitywnie zakończona w chwili wkroczenia do Budapesztu wojsk radzieckich. Już żaden samolot z Okęcia nie odleciał z pomocą.

Dochodziły do nas pogłoski o aresztowaniach, a nawet wywożeniu Węgrów do radzieckich łagrów. Dla nas nadszedł czas podsumowania kilkutygodniowej akcji. Z prowadzonej dokładnie dokumentacji wynikało, że wszystkie stacje krwiodawstwa brały udział w tej akcji, każda zależnie od swoich możliwości; na Węgry wysłano z Polski około 1 tysiąca litrów krwi, wszystkie przesyłki dotarły do węgierskich szpitali, o czym mógł świadczyć list z podziękowaniem przesłany przez Węgrów do Instytutu Hematologii w Warszawie.

Tak zakończył się czas intensywnej pracy Służby Krwi. W 1957 r. rozpoczął się proces zmiany systemu krwiodawstwa. Prace trwały kilka lat, w tak wrażliwej sferze nie można było robić rewolucyjnych ruchów, bo mogło to doprowadzić do załamania się krwiolecznictwa.

Minęło kilkanaście lat. Już od dłuższego czasu pracowałam w Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego.
W ramach współpracy z podobnymi instytucjami wyjechałam z kolegą do Instytutu Doskonalenia Lekarzy w Budapeszcie. Naszym przewodnikiem był lekarz pracujący w instytucie i wydziale zdrowia w Budapeszcie. Kiedyś, w czasie prywatnej rozmowy, zapytałam go o wydarzenia 1956 r. Wyraźnie unikał tematu, ale ja nie rezygnowałam. Powiedziałam, że interesuje mnie ta sprawa, bo pracowałam w zespole organizującym w Polsce dostarczanie krwi dla szpitali w Budapeszcie. Opowiedziałam o organizacji tej akcji, pracy całej Służby Krwi oraz stosunku polskiego społeczeństwa i władz do sprawy. Nasz węgierski kolega rozgadał się, mówił o przyczynach, przebiegu i skutkach wydarzeń. Mówił o ofiarach, o aresztowaniach i potwierdził znane nam w tamtych latach pogłoski o wywożeniu Węgrów do radzieckich łagrów. Pokazał nam w Budapeszcie wiele miejsc ważnych w tamtym czasie oraz w jednym z parków pomnik ofiar wydarzeń 1956 r.

opracowała Ewa Dobrowolska

Archiwum