12 lutego 2013

Listy

„Słyszę, jak kroisz chleb, kochanie…”

Podziękowanie dla Profesora Skarżyńskiego

Dzięki słowom przekazujemy ludziom nasze myśli, porozumiewamy się ze światem. Brak słuchu czy też jego upośledzenie to zakłócony sygnał, wysłany do naszego mózgu, to zły obraz rzeczywistości, jaki powstaje w naszym umyśle z powodu niedosłyszenia. Wszyscy rozumiemy, jakim darem jest słuch, którego tak naprawdę na co dzień nie doceniamy. Dopiero wtedy, kiedy go tracimy, lub spotykamy ludzi, którzy nie słyszą, co do nich mówimy, uświadamiamy sobie, jaki jest dla nas cenny.
Sięgam pamięcią do lat mojej młodości i widzę ojca trzymającego w dłoniach trzycalowy gwóźdź, którym czyści sobie uszy. Zawsze miał problemy z uszami, a żaden specjalista, do którego udawał się po pomoc, a było ich wielu, nie był w stanie mu jej udzielić. Od jednego nawet usłyszał, żeby nauczył się żyć z tym problemem, bo medycyna jest bezradna. Z czasem pogodził się z tym, ale domownicy nie dali za wygraną. Trzy lata temu usłyszałem o cudownym miejscu pod Warszawą. Stworzył je prof. Henryk Skarżyński. Tu przywraca ludziom nadzieję i słuch. W punkcie konsultacyjnym w Radomiu ojciec został życzliwie przyjęty i fachowo zbadany, po czym czekał cierpliwie na operację w Kajetanach. Usłyszał też po raz pierwszy diagnozę lekarską: przewlekłe zapalenie ucha środkowego lewego z destrukcją błony bębenkowej i łańcucha kosteczek słuchowych. Do końca nie wierzył, że będzie jeszcze słyszał. Po roku czekania został zoperowany.
Z powodu obustronnego niedosłuchu wszczepiono mu implant ucha środkowego typu Vibrant. Gdy rana się zagoiła i założono procesor dźwięku, zadzwoniłem do rodziców, by zapytać, jak tata się czuje i, najważniejsze, czy słyszy. Odebrała mama i z wielkim wzruszeniem powiedziała: – Tato usłyszał, jak kroiłam chleb w kuchni, a on był w pokoju. I słyszy, jak szurają kapcie. Byłem przeszczęśliwy!
Z całą pewnością każdy pacjent Kliniki w Kajetanach opowie podobną, a może ciekawszą historię drogi powrotu do świata słyszących. Widziałem w Centrum Słuchu dziesiątki dzieci i dorosłych czekających na spełnienie ich marzeń o wyjściu ze świata „ciągłej ciszy”.
Panie Profesorze, dziękuję, że Pan z taką determinacją, nie zważając na liczne przeszkody, przywraca ludziom nadzieję na lepsze jutro ich życia. Trochę żyję na tym świecie i widzę, że nie jest jeszcze z nami tak źle, skoro tacy ludzie jak Pan chodzą po tej Ziemi, autentycznie angażując się w budowanie lepszego świata.

ks. Dariusz Pater,
Wydział Teologiczny UKSW w Warszawie

Kto jest chłopcem do bicia?

Zmobilizowany notatką w „Pulsie” 2-3/2012 o rzeczniku praw lekarza, pt. „Lekarz nie jest chłopcem do bicia”, przedstawię swój przypadek lekarza i 80-letniego pacjenta. Przed dwoma laty zgłosiłem się do kardiologa z okresowymi bólami za mostkiem. Skierowano mnie do szpitala. Wobec trudności z dostaniem się do szpitala, prosto od kardiologa pojechałem do kliniki kardiologicznej, żeby ustalić termin przyjęcia. Po kilku godzinach czekania i badania zostałem przyjęty, z izby przyjęć zawieziony na koronarografię. Był to piątek, około godz. 18. W badaniu nie stwierdzono zmian w sercu. Dwa lata wcześniej przebyłem drobny zawał serca.
Przewieziono mnie na salę zwiększonego nadzoru. Po godzinie zacząłem odczuwać rozpierający ból uda po stronie wkłucia do koronarografii, a udo przybrało kształt balonu. Wezwany lekarz stwierdził, że nic się nie dzieje. Wkrótce odczułem zawroty głowy i ciemność przed oczami. Przed utratą przytomności zdążyłem nacisnąć dzwonek alarmowy. Odzyskałem przytomność w czasie mycia mego krocza przez pielęgniarki. Byłem pokrwawiony podczas koronarografii. Lekarz miał trudności z zaopatrzeniem wkłucia dotętniczego i założeniem opatrunku uciskowego. Dlatego obfite krwawienie w trakcie zabiegu i krwawienie do uda. Wykonujący koronarografię widocznie nie zlecił większego nadzoru.
Po odzyskaniu przytomności zobaczyłem na monitorze moje ciśnienie skurczowe: 50 mm Hg. Wykonane w następnym dniu badania laboratoryjne wykazały poziom hemoglobiny 9g/dl, hematokryt 30 proc. (przed szpitalem 15 i 45). Skrwawiłem się do własnego uda. Co by się stało, gdybym nie wezwał pielęgniarki przed utratą przytomności? Może zostałbym odkorowany, może wyrównałoby się ciśnienie w tętnicach i w krwiaku uda i dalsze krwawienie by ustało? Nawodniono mnie i żyję.
W następnych dniach poszukiwano przyczyny krwawienia. Szukano pękniętego tętniaka. USG, echo ani Doppler nie potwierdziły tych podejrzeń. Od tego czasu nikt nie wspomniał o krwiaku. Nie mogłem chodzić. Na pytanie, co z moją nogą, prowadzący lekarz – dowcipniś – odpowiedział, bym się nie martwił, bo dostanę nową, drewnianą. Skierowano mnie do Wojskowego Instytutu Medycznego na chirurgię, gdzie ewakuowano krwiak uda – krwiak jatrogenny.
W epikryzie wypisowej nawet dopuszczono się kłamstwa „krwiak uda powstał w kolejnych dniach pobytu”, a ja mogłem zginąć w pierwszych godzinach pobytu z powodu tego właśnie krwiaka.
Na koniec pytanie. Jestem pacjentem – lekarzem leczonym przez lekarzy, doktorów, profesorów. Nikt nie przyznaje się do błędu, zaniedbania. Kto tu jest chłopcem do bicia?

Bogdan Trześniowski

Archiwum