9 października 2013

Literatura i życie

Konsultantem do spraw ortopedii i chirurgii urazowej na Warszawę i województwo warszawskie zostałem w latach 80., wkrótce po otwarciu własnej kliniki. Powoli dogorywał socjalizm, więc rząd i partia usiłowały coraz częściej rozmawiać ze społeczeństwem, w nadziei, że polepszenie opieki socjalnej i zdrowotnej zapobiegnie narastającemu niezadowoleniu. Stąd częste narady różnych gremiów w urzędzie premiera w Al. Ujazdowskich lub w gmachu KC partii na rogu Nowego Światu i Al. Jerozolimskich. Jedna z narad u premiera poświęcona była lecznictwu. Naturalnie, jak mówi się i dzisiaj, wszystkiemu złu mieli być winni lekarze i pielęgniarki, którzy po prostu źle leczą! Każdy z tzw. kupionych dyskutantów usiłował zdjąć odpowiedzialność z rządzących i wszyscy razem, na wyprzódki, prześcigali się w obrzucaniu błotem poniewieranych i przymierających głodem lekarzy! W pewnym momencie padło w dyskusji słowo „marzenie” na okoliczność, o czym marzy przeciętny „robotnik i chłop pracujący, który przecież na swych barkach dźwiga cały kraj!”. Kiedy więc wezwali mnie do głosu, oświadczyłem, że nam, lekarzom, też nieobce są marzenia i o jednym z nich chcę na tej sali wspomnieć, nawiązując do mego pobytu w Anglii.
– Moim marzeniem jest – zacząłem bez ogródek – by asystent mej kliniki w czasie między przyjściem do pracy i jej zakończeniem nie myślał o niczym innym, tylko o pacjencie. W Anglii, od chwili, gdy przekroczyłem czerwoną linię szpitalnego korytarza, do czasu, kiedy przestąpiłem ją, idąc w drugą stronę (gdzieś w okolicy godziny 18.00), myślałem tylko o moim pacjencie. I to wychodziło na zdrowie zarówno mojemu pacjentowi, jak i mnie, gdyż nabierałem coraz większej praktyki – prowokująco zakończyłem! – Ależ towarzyszu doktorze – przerwał mi jeden z bardziej zaczepnych członków narady – przecież to tylko od wasz zależy! – Nie ode mnie, ale właśnie od wasz, towarzyszu ministrze – odpowiadam jego językiem, specjalnie cedząc słowa i z nieukrywanym obrzydzeniem patrząc na mego interlokutora. – W Anglii mogłem myśleć wyłącznie o pacjencie tylko dlatego, że królowa brała na siebie wszystkie moje domowe kłopoty, uczciwie mi za moją pracę płacąc. Dopóki rządzący w Polsce nie zaczną postępować identycznie, nie ma mowy o polepszeniu czegokolwiek. Mój asystent musi tyle zarabiać, by nie martwić się, za co kupić dziecku buty na zimę. Oto moja recepta na powszechny dobrostan zdrowia!

Ich recepta była prostsza i było nią natychmiastowe skreślenie mnie z listy uczestników narad. Więcej już nie zostałem zaproszony! – Z panem trudno dyskutować. Pan jest nazbyt konfliktowy – oznajmił mi za jakiś czas kierownik Wydziału Zdrowia w Radzie Narodowej stolicy. Z dalszej rozmowy wynikało, że na moje miejsce zaproszono innego specjalistę, który „nie krytykuje, lecz stara się pozytywnie myśleć!”. Niewykluczone, że doradza on gremiom rządowym do dzisiaj, czego mamy dowody na każdym kroku. Przecież jeszcze trochę i w naszym kraju przeżywać będą tylko ci, których stać na prywatne leczenie, gdyż państwowa służba zdrowia potrafi jedynie skutecznie sowicie opłacać swych urzędników.

Najlepsze, że nasz kraj nadal jest szczerze poruszony i oburzony na lekarzy i pielęgniarki, że „nie chcą pracować za darmo!”. Dodać muszę, że kilka dni przed wyrzuceniem z grupy doradców brałem udział w naradzie w Komitecie Centralnym PZPR. Dyskusja była nacechowana „partyjną troską” o los ludzi pracy, więc pusta i głupia, przeto naturalnie naraziłem się jednemu z wyjątkowo zażartych napastników, który w pewnym momencie, nie znajdując merytorycznych argumentów, wykrzyczał w moją stronę: – Pracować się nie chce! A przecież wyście przysięgali, że będziecie leczyć!
Wytrzymałem teatralnie małą chwilkę i, kierując się w jego stronę, tłumiąc narastającą wściekłość, wycedziłem: – Ponieważ towarzysz słyszał, że dzwonią, tylko nie wie gdzie, pragnę odpowiedzieć, że rzeczywiście przysięgaliśmy Hipokratesowi. Niepodważalną prawdą jest, że przysięgaliśmy, że będziemy leczyć. Tylko proszę mi pokazać jakąkolwiek przysięgę czy kodeks, w którym stoi, że mamy leczyć za darmo! – wykrzyknąłem prawie. Tam też już więcej mnie nie zaprosili.
Na dobrą sprawę do dzisiaj nic się nie zmieniło! Kiedy teraz obserwuję, jak „sługi naroda” – posłowie, senatorowie, ministrowie, premierzy, prezesi itp. zapominają swych obietnic i ordynarnie naród oszukują, a nawet prostemu człowiekowi okazują pogardę, przypomina mi się jak pewnego razu, kiedy zbliżały się jakieś wybory, zapytałem moją śp. matkę, czy głosować pójdzie. – Nie pójdę, bo mam złą rękę, i tyle – odpowiada wyraźnie poirytowana matka.
– A dlaczego? – pytam. – Bo za każdym razem jak głosowałam, okazywało się, że jakichś psubratów wybrałam!
Do obowiązków moich, jako konsultanta, należało okresowe wizytowanie oddziałów ortopedycznych w Warszawie i województwie, w celu opracowywania kwartalnych raportów o stanie lecznictwa. Obowiązek ten spełniałem bardzo niechętnie, gdyż nikt nie lubi, jak mu się zanadto patrzy na ręce. Dlatego zawsze uprzedzałem o planowanej wizycie. Pojechałem na wizytację do wielkiego szpitala ortopedycznego w miejscowości X. Szpital miał ciągle kłopoty kadrowe z racji swego oddalenia od stolicy, bo każdy rzetelny ortopeda zawsze znajdował pracę na miejscu, w Warszawie. A praca w Warszawie ułatwiała życie, zawsze można było się wyrwać w godzinach pracy czy to dla załatwienia jakichś domowych spraw, czy to, żeby skoczyć do drugiej pracy, gdyż z jednego etatu wyżyć się nie dało. Praca poza miastem na to nie pozwalała i lekarz, który wyjeżdżać musiał po 6.00 rano, powracał dopiero późnym popołudniem. Naturalnie, nie przeszkadzało to, że w szpitalu w X nierzadko znaleźć można było bardzo dobrych lekarzy, ale też zawsze pewien odsetek był poniżej wszelkiej krytyki. W środku dnia wizytuję kolejny oddział i, ponieważ moja twarz już się opatrzyła, niespiesznie idę prawie na końcu oddziałowego peletonu.
W pewnej chwili zwróciłem uwagę na prowadzony za moimi plecami, przyciszonymi głosami, dyskurs: – Twoja! – Nie, nie moja! – Twoja, k… – A właśnie, że nie moja,, palancie. Kątem oka nie mogłem dostrzec twarzy spierających się doktorów, ale wkrótce sprawa sama się wyjaśniła. Na jednym z łóżek leżała wyfiokowana dama w ponętnej pozie i w peniuarze. Dama, naturalnie w charakterze pacjentki, przebywała w szpitalu już któryś tydzień z rzędu i nikt z lekarzy oddziałowych się do niej nie chciał przyznać. Nikt też nie wiedział, z jakiego właściwie powodu „leczona” znajduje się w szpitalu! Na którąś kolejną wizytę pojechałem do ortopedów w Konstancinie. Godzina była wczesna, bo zbliżała się dopiero 8.00, i uwagę moją zwróciła przy bramie kilkunastoosobowa grupa pań i panów raźno biegnących w dresach. Kiedy siedząc przy kawie, po odbytej wizytacji, powiedziałem towarzyszącemu mi asystentowi, że takie wczesne rozruchy dla pacjentów ortopedycznych mi imponują, ten odpowiedział: – Panie profesorze, to nie nasi pacjenci, tylko konkurenci. Oni są hospitalizowani z powodu nadwagi ciała. A kiedy ich pan widział, to oni właśnie lecieli do Berentowicza* na codzienne „śniadanko” z kilku jaj na boczku, szczodrze smarowanych masełkiem paryskich bułeczek oraz paru ciasteczek, deseru i piwka.
Doktorzy, którzy codziennie musieli ich ważyć, nie mogli się nadziwić jak to jest, że nie skutkują ćwiczenia, drogie patentowane preparaty i reżimy odchudzania!

* Znana restauracja w Konstancinie.

Archiwum