15 grudnia 2013

Kochać czy mieszkać w Warszawie?

Maciej Wierzyński

W naszym kraju każdy spór udaje się zamienić w ogólnopolską polityczną awanturę. Tak było również z referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz. Głosowałem na nią dwukrotnie, ale nie mam wątpliwości, że druga kadencja jej się nie udała. Mam wrażenie, że pani prezydent niebezpiecznie traci kontakt z rzeczywistością. Na początku drugiej kadencji oświadczyła na przykład niefrasobliwie, że czas wielkich inwestycji w Warszawie kończy się i teraz poświęci się upiększaniu miasta. Kiedyś usłyszałem w Brukseli, że dzięki funduszom unijnym w Portugalii prawie każde miasto ma fontannę. Przypomina mi się to, ilekroć przejeżdżam koło fontanny poniżej „Ochabówki”, na Powiślu.
Oczywiście dzisiejszy kształt miasta i jego problemy to nie wina albo zasługa wyłącznie ostatniego prezydenta. Na to pracowała historia oraz poprzednicy. Każdy z nich ma jakąś cegiełkę w murze sukcesów i zaniedbań. Jako mieszkaniec Żoliborza, zmuszony codziennie do przejechania Wisłostradą w tę i z powrotem, nie mam wątpliwości, że komunikacja w Warszawie jest rozpaczliwa. Ci, którzy jeżdżą samochodami, stoją w korkach, ci, którzy mieszkają na peryferiach, takich jak Białołęka lub Wilanów, nie mają wygodnych połączeń tramwajowych. Czują to każdego dnia, ale nie wiedziała o tym pani prezydent i dlatego obiecywała, że nam miasto upiększy, zamiast uczynić je znośniejszym do życia. Zresztą może z tym upiększaniem to się tylko tak Hannie Gronkiewicz-Waltz wypsnęło, więc nie mówmy o drobiazgach.
Grubą aferą była sprawa śmieci. Mnie kosztowała cztery wizyty w urzędzie dzielnicowym, wypełniłem kilka ankiet, a na koniec wszystko zostało, jak było. Teraz miasto dopłaca do wywożenia moich śmieci z moich podatków, więc też nie mam się z czego cieszyć.
Niemal wszyscy chwalimy władze miejskie za metro, ale chcę przypomnieć, że jego budowę na początku lat 80., czyli 30 lat temu, rozpoczął Jaruzelski. Teraz magistrat przyrzeka, że druga linia będzie gotowa do roku 2022. Wychodzą dwie linie w 40 lat. Gdyby Londyn swoje metro budował w takim tempie, trwałoby to około 500 lat. Polska to nie Anglia, a Warszawa – nie Londyn, ale coś to mówi o naszej rozlazłości, której nie powinno przesłaniać Centrum Nauki „Kopernik” ani kawałek obwodnicy.
Miałem nadzieję, że będzie okazja do debaty, ale się zawiodłem. Tylko jeden profesor mówił, że z Białołęki trudno dojechać do centrum i że nie ma co się podniecać budową centralnego kawałka metra, bo nie poprawi dojazdu z Targówka ani z Bemowa.
Głównie słychać było polityków. Ci nie zawiedli. Majaczyli jak zawsze, jedni straszyli okupacją Warszawy przez Kaczyńskiego, drudzy dawali do zrozumienia, że tylko powstanie może nas uwolnić od okupacji Gronkiewicz-Waltz. Dopiero jak się polityczna nawałnica przewaliła, dało się słyszeć głosy rozumne. W „Polityce” Piotr Sarzyński zapytał: „Czy Warszawa nadaje się na stolicę?”. Z tego, co napisał – nie bardzo: komunikacja to „pięta achillesowa stolicy”, „wieczne korki” to stan chroniczny, bo władze wykazują „bezsilność” i „bezradność”, chorują na „upartą gigantomanię”, której objawem jest Stadion Narodowy.
Nie będę powtarzał za Sarzyńskim przypadłości trapiących stolicę i dlaczego nie dorasta ona do statusu europejskiej metropolii. Sumując, Sarzyński określa Warszawę jako „dekonstrukcję utrwaloną w przestrzeni”. Ja nie znam takich eleganckich określeń, więc dla mnie to jest po prostu bałagan, czyli bajzel.
Szkoda, że tekst Sarzyńskiego ukazał się po referendum, bo mógł być ważnym głosem w dyskusji, czy odwołać panią prezydent, czy nie. A tak uwaga skupiła się na jakichś wyimaginowanych kandydatach, z którymi nikt o Warszawie nie rozmawiał. Czytaliśmy o mrocznym usposobieniu Guziała, zamiast o braku parkingów, o Kaliszu, a nie o potrzebnych liniach tramwajowych.
W sprawie tramwajów na szczęście coś się ruszyło. Przeczytałem w „Gazecie Stołecznej”, że będzie budowana trasa tramwajowa do Wilanowa. Najwyższy czas. Pamiętam epokę, w której do Wilanowa tramwaje jeździły. Potem uznano, że tramwaj to zawalidroga, a ostatnio, jak doniosła ta sama gazeta, prezydent Warszawy mówiła, iż „Warszawiacy wolą metro”. Ja też wolę metro, tylko na razie mamy jedną linię, więc z braku laku zadowolę się tramwajem. To, że przestraszony magistrat zmienia zdanie w sprawie tramwajów, jest oczywistą zasługą referendum. Ale strach przed tzw. opinią publiczną bywa również złym doradcą. Na przykład, gdy rozległy się protesty przeciw zabudowie narożnika Podwala i Senatorskiej. Tym razem pani prezydent przestraszyła się zupełnie niepotrzebnie. Cofnęła zezwolenie, bo chodzi o ochronę zabytkowej dzielnicy. To, co tam stoi, i co miało być przebudowane, to nie są przecież żadne zabytki, tylko makiety wzniesione w latach 50., które służą jako tło Starówki. Nowy budynek – jeśli powstanie – też będzie makietą, tyle że nową. Wniosek: nie wszystkim protestom trzeba ulegać. Dobry prezydent miasta, tak jak każdy polityk, nie może wyłącznie podlizywać się wyborcom. Czasem musi coś im wytłumaczyć, a czasem przeciwstawić się. Tylko to nie jest polityka epoki PR, to jest polityka prawdziwa.
Dla Warszawy PR-owcy wymyślili slogan „Zakochaj się w Warszawie”. Mnie się wydaje, że miasto nie powinno służyć do zakochania, tylko do mieszkania. Przeciwnicy referendum argumentowali, że nie ma ono sensu, bo wkrótce będą wybory. Przyznam im rację, jeśli czas pozostały do wyborów i kampanię wyborczą spożytkują na przygotowanie programów, dzięki którym może się w Warszawie nie zakochamy, ale trochę wygodniej zamieszkamy.

Archiwum