28 lutego 2014

Gdzie jest moje 15 tysięcy złotych?

W opublikowanym 12 stycznia br. na stronach internetowych tygodnika „Newsweek” artykule „Doktor Harówa. Ile zarabiają lekarze?” autorka stwierdziła autorytatywnie, że pensja lekarza stażysty wynosi nawet 3 tys. zł plus liczne bonusy od szpitala. Bardzo cieszy mnie ten stan rzeczy. Oznacza bowiem, że budżet państwa jest mi winien 15 288 zł plus odsetki urzędowe. O tyle bowiem różniła się moja wypłata podczas stażu od tego, co napisała pani redaktor. Pensja lekarza stażysty, zgodnie z §5 ust. 4 Rozporządzenia ministra zdrowia z 24.03.2004 r. w sprawie stażu podyplomowego lekarza i lekarza stomatologa, opracowanego na podstawie art. 15 ust. 5 ustawy z 5 grudnia 1996 r. o zawodzie lekarza (DzU z 2002 r. nr 21, poz. 204, z późn. zm.), wynosi dokładnie 1824 zł. Jest to jedyne źródło dochodu tej grupy – ustawa zabrania im podejmowania w czasie stażu jakiejkolwiek innej pracy w zawodzie. Oczywiście po dyżurze w szpitalu lekarz stażysta może się dodatkowo zatrudnić w pizzerii albo na poczcie. Jeśli słowa pani redaktor są choć odrobinę prawdziwe, pozostaje mi ze zniecierpliwieniem czekać na upragniony przelew.
Nie ukrywam, że taki zastrzyk gotówki jest terapią, na którą czeka większość młodych lekarzy. Ledwo co minął grudzień i konta większości moich kolegów po fachu wciąż są puste jak worek św. Mikołaja w pierwszy dzień świąt. Za to wspomniana dziennikarka ma jak widać wenę i głowę pełną wyobrażeń na temat zarobków lekarzy. Artykuł, o którym mowa, nie jest jedyny. W drugim: „Operacja Mamona. Ile pracują i zarabiają lekarze?”, który pojawił się następnego dnia w wydaniu internetowym, ze szczegółami opisuje pazerność i zachłanność lekarzy. Cytuje przypadki pacjentów, którzy ucierpieli z powodu błędów medycznych spowodowanych pośpiechem i niestarannością w wyniku gonienia z jednej pracy do drugiej. Jak tak dalej pójdzie, pismo to stanie się największym obrońcą godności lekarza w Polsce – przecież każdy z nas chciałby, aby wystarczała mu praca na jednym etacie. Zarobki medyków w Polsce wciąż są żenująco niskie. Niestety, dopóki w naszym środowisku będzie panowało przekonanie, że do słabej pensji w szpitalu „jakoś się dorobi”, spędzając popołudnia, wieczory i weekendy na dyżurach lub w przychodniach, dopóty pracodawcy będą to bezczelnie wykorzystywać, a my dalej będziemy widywać nasze rodziny najczęściej na zdjęciach. Najdziwniejsze jest to, że na polskim rynku medycznym w ogóle nie działają prawa ekonomii. W gospodarce wolnorynkowej niska podaż (jeden z najniższych wskaźników lekarzy w UE – 2/1000 mieszkańców) przy nieskończonym popycie generuje wysokie stawki za usługę. Dlaczego nie działa to u nas? Wbrew tezom stawianym we wspomnianych artykułach nie jesteśmy stadem wilków goniących za ofiarą lub co gorsza sępów krążących nad padliną. Praca po 100 godzin tygodniowo może szkodzić, ale przede wszystkim nam samym.
Najlepszy przykład sposobu, w jaki sami sobie psujemy rynek i przyzwyczajamy wszystkich, że jesteśmy tylko po to, aby służyć, podał mi mój przyjaciel prawnik. Zaraz po studiach dostał ofertę pracy w dużym koncernie spożywczym. Wraz z przyjemną pensją otrzymał dwupoziomowe mieszkanie służbowe w podwarszawskiej miejscowości – 500 m od biura firmy. Pewnego sobotniego wieczoru zachorowała jego trzyletnia córka. Po wezwaniu telefonicznym na konsultacje przyjechała doświadczona pani doktor ze specjalizacją z pediatrii i nadspecjalizacją z alergologii. Poinformowała, że porada kosztuje 30 zł, wprawiając młodego prawnika w zakłopotanie. Na szczęście udało mu się wmówić lekarce, że najniższy banknot, jaki ma, to 50 zł. Taka jest rzeczywistość polskiej medycyny.
Oburzenie – zgodnie ze „Słownikiem języka polskiego PWN” – to „uczucie silnego gniewu wywołane czyimś nieodpowiednim zachowaniem lub niesprawiedliwością”. Mimo całej swojej mocy, słowo to jest delikatnym eufemizmem, jeśli chcielibyśmy opisać nim stan ducha lekarza po przeczytaniu cytowanych artykułów. Samorząd lekarski słusznie podejmuje stanowcze kroki mające na celu sprostowanie treści takich publikacji. Nakład tygodnika „Newsweek” to 120 tys. egzemplarzy, jednak w dobie nowych mediów na tym nie kończy się jego zasięg. Artykuły te umieszczono także na stronach internetowych czasopisma, skąd w niezmienionej niemal formie zawędrowały na inne portale, o mniejszym lub większym zasięgu. Jak fale wywołane uderzeniem kamienia w wodę, kłamstwa i półprawdy w nich zawarte zataczają coraz szersze kręgi.
Zatrzymanie tej fali będzie niesłychanie trudne. Każde środowisko ma problem z udowodnieniem, że „nie jest wielbłądem”. Czy stać nas na niezbędną do tego solidarność? Wątpię. Na kolejnych stronach tego samego wydania „Newsweeka” możemy przeczytać wywiad z jednym z lekarzy, który twierdzi, że „lekarze zachowują się jak stado wilków” i wkrótce będzie można mówić „pazerny jak młody lekarz” (sic!). Uważam, że taka wypowiedź nie spełnia standardów etyki zawodowej. W wywiadzie pan doktor sugeruje również, że specjalizujący się lekarze nie mają kontaktu z medycyną światową, ponieważ nie opłaca im się wyjeżdżać na staże i kursy zagraniczne, więcej mogą bowiem zarobić dyżurami w kraju. Niestety, z perspektywy swojego wieku i doświadczenia nie dostrzega, że młodzi nie jadą na konferencje z odwrotnej przyczyny. Nie stać ich na bardzo wysokie opłaty zjazdowe, nie mówiąc o utrzymaniu na miejscu. Z kolei uzyskanie urlopu szkoleniowego czasem nie jest łatwe nawet dla osoby zatrudnionej na wolontariacie. Doświadczonym lekarzom i części społeczeństwa wydaje się, że dogoniliśmy Zachód i że powinno być nas stać na takie same konferencje jak kolegów z zachodniej Europy lub USA. Czy tak jest na pewno? Jeden z przyjaciół opowiedział mi o polskim lekarzu, który otrzymał grant na udział w zjeździe w Kalifornii, podczas którego miał przedstawiać wyniki swoich badań. Nie zdziwiło go żadne z podchwytliwych pytań we wniosku wizowym, ale telefon z biura organizacyjnego konferencji z pytaniem, czy potrzebuje rezerwacji postoju dla swego odrzutowca. Jeżeli takie sytuacje staną się problemem polskich lekarzy, będzie to faktycznie sygnał, że pora przestać walczyć o podwyżki. Tymczasem pozostaje nam żyć w rzeczywistości, w której problemem nie jest parkowanie samolotu, a opłata parkometru.

lek. Filip Dąbrowski

Archiwum