24 lutego 2023

Pseudomedycyna: Tuczenie marketingiem

Odkąd producenci żywności kuszą nas „naturalnymi składnikami”, a porady dietetyczne zaczynają się od badań DNA, konsumenci coraz mniej wiedzą, co powinni jeść.

autor PAWEŁ WALEWSKI, jest publicystą „Polityki”

Wielu nieprawdopodobnych rzeczy można się dowiedzieć o medycynie przyszłości, ale ostatnio moją uwagę przykuła perspektywa ordynowania pacjentom recept na diety dostosowane do ich profilu genetycznego. Już przyznanie lekarzom takich kompetencji i wiara w to, że wszyscy zaczną swobodnie poruszać się w dziedzinie dietetyki i genetyki, stawia ten pomysł w rzędzie nierealnych. Niemniej jednak ktoś chciał chyba zwrócić uwagę, że obok tradycyjnych leków rolę terapeutyczną pełni również żywność. Zbilansowana źle szkodzi, ale dobrana rozsądnie może pomagać w przywracaniu zdrowia.

Nikt nie kwestionuje, że klucz do długiego i zdrowego życia leży właśnie na talerzu. Tę prawdę wciągnęli na sztandary niekoniecznie jednak ci, którzy coś mądrego mieliby chorym do powiedzenia, lecz entuzjaści tzw. żywności funkcjonalnej, rozreklamowanej w kręgach celebrytów i internetowych influencerów. Problem w tym, że hasło „zdrowa żywność” najczęściej nie oznacza rzeczywistych efektów jej stosowania. Na razie nie mogą ich potwierdzić rozmaite badania naukowe, dotyczące np. płatków śniadaniowych obniżających poziom cholesterolu, probiotycznych jogurtów czy napojów z dodatkiem witamin. Na ogół „żywność funkcjonalna” przyczynia się więc w większym stopniu do polepszenia wizerunku firmy, która ją wytwarza, niż do poprawy parametrów zdrowotnych jej konsumentów (chyba że za jedną z jej zalet uznamy odchudzenie portfeli).

Jeszcze całkiem niedawno jak grzyby po deszczu wyrastały w centrach miast sklepy z żywnością ekologiczną, w których zapach obory miał być przepustką do zdrowia. Wyniki naukowych dociekań dowodzą jednak, że produkty spożywcze z upraw ekologicznych bywają ośmiokrotnie częściej skażone bakteriami niż żywność z upraw konwencjonalnych. I choć można uznać za przesadne ostrzeżenie profesora immunologii Bedy`ego Stadlera z Uniwersytetu w Bernie, że powrót do średniowiecznych technik rolnictwa oznacza ryzyko pojawienia się średniowiecznych zagrożeń, warto pamiętać, że naturalna żywność bez konserwantów szybciej się psuje wskutek działania bakterii, pleśni, a nawet tlenu z powietrza. Stadlera popiera Udo Pollmer, niemiecki specjalista w zakresie chemii spożywczej, który do „żywności funkcjonalnej” zawsze odnosił się sceptycznie, ostrzegając przed nią wprost: „Nie ma nic gorszego od artykułów spożywczych, z których rzekomo usunięto coś bardzo szkodliwego i do których dodano coś niezwykle zdrowego”.

Badania nad wpływem żywności na zdrowie, choćby ze względów metodologicznych, nie pozwalają na wyciąganie uniwersalnych wniosków. Gruntownych analiz, oceniających zdrowotne korzyści większości składników naszej diety, nie można przeprowadzić tak, jak sprawdza się leki. Jak więc ocenić wpływ artykułów spożywczych w warunkach, których nie można ustandaryzować? Nie mamy takich samych genów, a na organizm od urodzenia oddziałują rozmaite czynniki środowiskowe: nawyki żywieniowe rodziców, potem nasze własne, aktywność fizyczna, używki, rodzaj wykonywanej pracy, miejsce zamieszkania. Z całą pewnością nie istnieje zatem jeden, uniwersalny sposób odżywiania, który całkowicie chroniłby przed nowotworami, chorobami serca lub innymi. Owszem, istnieją reguły, których warto przestrzegać, ale naczelną zasadą zdrowego odżywiania powinien pozostać umiar i urozmaicenie posiłków. Tej prawdy próżno jednak szukać wśród internetowych porad samozwańczych ekspertów.

„Żyjemy z ćwierci tego, co jemy, z pozostałych trzech czwartych żyją lekarze” – sentencję tę przypisuje się czasom starożytnym, choć współczesna medycyna też przecież pasie się i na niedożywionych, i na otyłych. Ale chyba prawdziwiej byłoby napisać, że z niezrozumienia prawd fizjologii i poddawania się przez nas łakomstwu najlepiej dziś żyje się dietetykom. Czy to zawód medyczny? Dobrze byłoby go wreszcie za taki uznać, ale niestety wieloletnia batalia wykwalifikowanych na uczelniach medycznych specjalistów o przyznanie im odpowiedniego statusu wciąż nie została w Polsce sfinalizowana. Oczywiście, traci na tym pożądana współpraca dietetyków z lekarzami i tracą pacjenci. Zyskują natomiast rzesze pseudodietetyków, którzy na internetowych kursach zdobywają szlify w tej niełatwej dyscyplinie i mamią ludzi cudownymi dietami, a nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za następstwa swoich działań. Konsekwencje odczuwają niestety pacjenci. Większość placówek, w których udziela się porad dietetycznych, działa bardziej w sferze biznesowej niż medycznej, bo przyjmujące pod ich szyldem osoby skupione są na układaniu diet odchudzających, a nie na szerszym poradnictwie. Najwyraźniej większość mniej poważa swój zawód, niż powinno wynikać z ich kompetencji.

Mnogość diet oczywiście nie idzie w parze z ich skutecznością. Gdyby rzeczywiście była jedna, która bez większych poświęceń i na dłuższą metę pozwala trwale schudnąć, nie byłyby potrzebne inne. Pamiętam swoją wędrówkę po księgarniach kilka lat temu w poszukiwaniu inspiracji do artykułu, który dotyczyć miał właśnie różnych sposobów odchudzania. W sprzedaży w Empiku było wtedy 311 pozycji na ten temat, pod jakże wymownymi tytułami: „Adios kilogramos”, „Jedz pysznie, chudnij cudnie”, „Dieta paleo”, „Dieta Buddy”. Na półkach dumnie prezentowały się też kolejne wydania książek Atkinsa, kliniki Mayo, Montignaca, Dukana, Strażników Wagi. Po pięciu latach nakład niektórych tytułów się wyczerpał, zastąpiono więc je nowymi pomysłami, wcale nie lepszymi. Interes dla wydawców i pomysłodawców nowych cud-diet kręci się więc nadal, a czytelnicy dostają rozdwojenia jaźni – po prawej stronie regału „Bądź fit” i dieta Jezusa („Co mógł jadać Jezus? Biblijna recepta”), a po drugiej przepisy na torty i desery. Ten sam azymut obrały zresztą pisma adresowane do kobiet, które regularnie wystawiają swoje czytelniczki na trudną próbę charakteru, na pierwszej stronie zamieszczając wywiad z aktorką, która znowu schudła, na kolejnej artykuł o smukłych nogach modelek, a na końcu przepisy kulinarne na tuczące smakołyki. Tak kręci się ten interes: odchudzaj się i tyj, tyj i odchudzaj się. Sokrates 400 lat p.n.e. za najlepszą metodę utrzymywania szczupłej sylwetki uważał taniec, który polecał pulchnym Greczynkom mającym obsesję na punkcie zbędnych kilogramów. Nie miał kalkulatora, elektronicznych wag ani wiedzy o hormonach i wartościach kalorycznych, a jednak instynktownie trafił w dziesiątkę, zaliczając ruch do największych sprzymierzeńców zdrowia.

W naszych czasach w tym biznesie dobrze umościli się spece od marketingu i reklamy, którzy zatrudniają dietetyków nierzadko w roli komiwojażerów złudzeń (oferujących zdezorientowanym ludziom suplementy na odchudzanie i trawienie). Trudno więc mieć pretensję do lekarzy, że nie znajdują szczególnych powodów, by dietetykę zacząć traktować poważniej. Do chirurgów bariatrów najczęściej trafiają dziś ofiary „przemysłu odchudzania”. Jednocześnie specjaliści dietetyki sprowadzeni zostali w wielu szpitalach do funkcji intendentów rozdzielających posiłki dla chorych. Lobbyści przemysłu spożywczego zacierają ręce. Mają przy takim nastawieniu państwa i organizacji systemu opieki zdrowotnej wiele możliwości, by się na nas nieźle utuczyć.

E-wydanie – kliknij:

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum