28 lutego 2024

Ból zęba i portfela, czyli dlaczego Polacy unikają dentysty

Podobno 90 proc. Polaków boi się dentysty, a 15 proc. cierpi na dentofobię – paniczny lęk przed wizytą w gabinecie stomatologicznym. Tak często tłumaczy się w mediach, dlaczego rodacy udają się do dentysty dopiero z silnym bólem. To smutny paradoks, gdyż wcześniejsza wizyta mogłaby często tego bólu oszczędzić. Jest w tym oczywiście ziarno prawdy, jednak równie mocno do wizyt u dentysty zniechęca ich koszt. Za większość usług stomatologicznych w naszym kraju płacimy z własnej kieszeni, co także motywuje do prób przeczekania ćmienia zęba. I tak dramatyczne braki w zakresie edukacji zdrowotnej, potęgowane niską dostępnością świadczeń „na NFZ”, wpędzają w błędne koło traumatycznych doświadczeń i utrwalają powszechne przekonanie o nieuchronności cierpienia na fotelu dentystycznym.

 

autor: MARIA LIBURA, ekspertka Zespołu ds. Studiów Strategicznych OIL w Warszawie

W sukurs przerażonym wizją bólu i odchudzenia portfela przychodzi medycyna ludowa i utrwalone kulturowo przekonania. Mlecznych zębów się nie myje ani nie leczy, bo i tak wypadną. Na ból zęba pomaga olejek z goździków lub pasta czosnkowa. Małą dziurkę można zalepić kitem pszczelim. Z tymi babcinymi sposobami zaczynają konkurować instagramowe wynalazki, sprzedawane zwykle w oprawie graficznej orientalnej lub naturalnej. Wystarczy wygooglować „ból zęba”, by ze zdziwieniem odkryć, że medycyna chińska, ajurwedyjska, refleksologia i wiele innych „nieinwazyjnych metod” pozycjonuje się wysoko, tuż za silnymi środkami przeciwbólowymi do kupienia w aptece bez recepty. Wszystko to staje się doskonałą pożywką dla racjonalizacji odkładania wizyty u dentysty. Żal, że pierwszym wynikiem wyszukiwania nie jest publiczny portal, np. Narodowego Funduszu Zdrowia, który wskazałby cierpiącemu najbliższy gabinet z nieodpłatną pomocą, czyli w ramach publicznego systemu ochrony zdrowia.

 

Na marginesie warto zauważyć, że idea dentobusów zupełnie nie brała pod uwagę czynnika psychologicznego. Dentysta jest chyba ostatnim lekarzem (może obok ginekologa), do którego pacjenci decydują się chodzić „przypadkowo”, bo akurat zajechał do miasteczka. Ba, wielu potrafi przemierzać kilkadziesiąt kilometrów, by leczyć się u „swojego doktora”, który zdobył zaufanie i którego pacjent po prostu się nie boi.

 

Problem jest poważny. Próchnicę ma 99 proc. dorosłych Polaków: przeciętnie obywatel naszego kraju ma 13 zębów nią dotkniętych. W raporcie z projektu „Monitorowanie stanu zdrowia jamy ustnej populacji polskiej w latach 2016–2020”, który zawiera te dane, zwraca się też uwagę na zaniedbania dotyczące leczenia najmłodszych. Ponad 50 proc. dzieci w wieku trzech lat ma już zęby z ubytkami próchnicowymi. W efekcie odsetek uczniów szkół podstawowych w wieku 12 lat z co najmniej jednym zębem stałym usuniętym z powodu próchnicy sięga 1,72 proc., a młodzieży w wieku 18 lat – prawie 9 proc. Pełnoletniość to dla niemal co 10 rodaka nie tylko lampka szampana, ale i luka w uśmiechu. Gorszym stanem uzębienia charakteryzują się od najmłodszych lat chłopcy i mieszkańcy wsi.

 

Taki stan rzeczy ma swoje przyczyny, z których najważniejsza wydaje się kapitulacja państwa w zakresie zapewnienia obywatelom konstytucyjnego prawa do ochrony zdrowia w dziedzinie stomatologii. W Polsce zaszła bowiem daleko posunięta komercjalizacja świadczeń stomatologicznych: zgodnie z badaniami, co piątego Polaka nie stać na leczenie zębów. Ceną tego zjawiska są rosnące nierówności w zdrowiu jamy ustnej między różnymi grupami społecznymi. Powiedzieć, że edukacja zdrowotna i profilaktyka w tej dziedzinie kuleją, jest srogim niedomówieniem. Jak mają się nauczyć właściwej techniki mycia zębów dzieci, których rodzice sami tego nie potrafią? Pamiętajmy, że nawet 800 tys. Polaków nie ma ponoć własnej szczoteczki do zębów! Klasa średnia złe nawyki i braki wiedzy zasypuje poniewczasie pieniędzmi, łatając zęby i maskując puste miejsca w szczękach i żuchwach implantami o wartości kilku średnich krajowych. Biedniejsi z niespełna 4 mln naszych obywateli, którzy myją zęby od wielkiego dzwonu, w wieku 40 lat zadowolić się muszą protezami.

 

Słowo „stomatologizacja” zasłużenie funkcjonuje już powszechnie jako określenie negatywnych procesów zachodzących w opiece medycznej w konsekwencji jej prywatyzacji. W Polsce ta dziedzina stała się bowiem obszarem eksperymentu z urynkowieniem ochrony zdrowia. Po transformacji ustrojowej i reformie rozpoczętej z końcem lat 90. ubiegłego wieku system publiczny przez lata nie tyle nawet uległ w tym obszarze stagnacji, co wręcz „zwijał” ofertę. Działo się to według modelowego schematu prywatyzacji usług publicznych, który lapidarnie ujął Noam Chomsky: „Zacznij od niedofinansowania; upewnij się, że nic nie działa jak trzeba; kiedy ludzie się wkurzą, oddaj sektor prywatnemu kapitałowi”. Bazując na polskich doświadczeniach, moglibyśmy dodać: na koniec ogłoś ludziom, że kupują te usługi, bo wolą płacić, niż mieć je za darmo.

 

„Zwijanie” publicznej stomatologii odbyło się więc po cichu. Z jednej strony nierealne wyceny świadczeń „na NFZ” zniechęcały do współpracy ze stroną publiczną lekarzy dentystów, którzy wątpliwy zarobek opłacić musieli dodatkową pracą administracyjną, jakiej wymaga obsługa kontraktu z NFZ. Zarówno pacjentów, jak i lekarzy narastająco odstręczała także polityka refundacyjna, ograniczająca publiczny koszyk do starych technik i leczenia tylko wybranych zębów. Doskonałym tego przykładem są słynne srebrne plomby, czyli wypełnienia amalgamatowe, które do niedawna były jedyną opcją wypełnienia ubytków w innych zębach niż przednie (czyli jedynki, dwójki i trójki). Kontrowersje związane z potencjalnie toksycznym działaniem zawartej w nich rtęci doprowadziły do powstania wyjątków dla kobiet ciężarnych i karmiących oraz dzieci i młodzieży. Stwarzało to wrażenie, że leczenie nieodpłatne jest z zasady gorszej jakości. Innym przykładem może być leczenie kanałowe. Ubiegłoroczne rekomendacje Rady Przejrzystości AOTMiT, by rozszerzyć jego refundację u dorosłych na wszystkie zęby, a nie tylko przednie, portale branżowe uznały za przełomowe dla pacjentów. Chciałoby się dodać, że był to przede wszystkim przełomowy moment dla filozofii naszego systemu ochrony zdrowia, kiedy w XXI w. zauważono, że zęby mają jakąś funkcję, obok estetycznej oprawy uśmiechu.

 

Casus opieki stomatologicznej w Polsce dowodzi, że wbrew poglądom wciąż forsowanym przez zwolenników systemu rynkowego, płatności bezpośrednie nie przyczyniają się do racjonalizacji wydatków na ochronę zdrowia. Brak tzw. płatnika trzeciej strony (ubezpieczyciela) nie przynosi poprawy jakości leczenia ze względu na asymetrię informacji. Pacjent po prostu nie wie, czy usługa była potrzebna, a tym bardziej – czy została wykonana prawidłowo. Natomiast niewątpliwie konsument płacący z własnej kieszeni zaczyna liczyć i niestety odkłada wizytę u dentysty na później. Czasem z braku świadomości konsekwencji, a czasem z powodu konkurujących celów życiowych. Ubogi, mając wybrać między zakupem opału a usunięciem kamienia nazębnego, wybierze ten pierwszy. Choroby zębów i przyzębia rzutują na cały stan zdrowia, a pojedyncze, błędne kalkulacje pacjentów przynoszą im cierpienie i zarazem generują dodatkowe koszty w innych obszarach medycyny. Dlatego na cito potrzeba odbudowy publicznej stomatologii, jednak nie przez akcyjne dentobusy, ale nowoczesne gabinety, które będą pełnić także rolę edukacyjną, prowadząc profilaktykę.

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum