28 maja 2015

Moje adresy

Irena Ćwiertnia-Sitowska

27 września 1944 r. ogłoszono kapitulację Mokotowa.
Pamiętam, jak otworzyły się drzwi do piwnicy i usłyszeliśmy głos Niemca ryczącego „raus!”. Pędzono nas ul. Ursynowską, na której płonęły podpalone wille. Na Polu Mokotowskim leżały rozdęte ciała poległych powstańców. Zatrzymano nas na Służewcu. Spędziliśmy noc pod gołym niebem. Rano załadowano nas do towarowych wagonów i przewieziono do Pruszkowa, do obozu urządzonego na terenie warsztatów kolejowych PKP. Od 6 sierpnia do 10 października 1944 r. przez ten obóz przeszło 550 tys. warszawiaków. 31 września udało mi się dostać do transportu ludzi starych i niepełnosprawnych (miałam na kolanie dużą bliznę, więc udawałam, że noga jest sztywna), który miał być wywieziony nie na teren Rzeszy, ale na południe Generalnej Guberni. Jechaliśmy przez dwie doby odkrytym bydlęcym wagonem, którego nie wolno nam było opuszczać. Rano 2 października wysiedliśmy w Wolbromiu. Ledwie żywych zawieziono nas ze stacji furmankami do miasteczka. Mnie przydzielono do zasobnego domu przy ul. Miechowskiej 34, którego właściciele posiadali małą fabryczkę mebli. Zachorowałam, miałam wysoką temperaturę. Lekarz stwierdził anginę i przepisał leki. Gospodarze kurowali mnie i pielęgnowali przez kilka dni. Przebywałam u nich przez trzy tygodnie, potem przedostałam się do Skały. Dowiedziałam się, że ma być tam otwarty szpital, miałam nadzieję otrzymania w nim pracy. Po przyjeździe do Skały noc spędziłam u pewnego lekarza, który został wysiedlony z własnego domu zaraz po wkroczeniu Niemców do Polski i przyłączeniu województwa poznańskiego do Rzeszy Niemieckiej. Po przebudzeniu rano przyglądałam się wiszącym fotografiom przedstawiającym poznańskie mieszkanie lekarza. Wypełnione było chippendale’owskimi meblami. Zrobiło mi się bardzo przykro, takie meble zostawiłam w mieszkaniu przy Puławskiej w Warszawie. Burmistrz Skały zaprowadził mnie do domu nauczyciela przy ul. Olkuskiej. Zamieszkałam w przechodnim pokoju, w którym na środku stał fortepian. Uczyłam dzieci czytać i pisać, udzielałam lekcji łaciny i niemieckiego przygotowującemu się do egzaminu uczniowi. Po trzech miesiącach, przez biuro ZUS, odnalazła mnie mama, przywiozła też babcię z Łowicza. Zajęłyśmy się pracą, aby zdobyć trochę pieniędzy i nie być na niczyjej łasce. Mama robiła swetry na drutach, babcia szyła, z początku ręcznie, potem na pożyczonej maszynie. Ja uczyłam dzieci, robiłam zastrzyki i masaże. Po pewnym czasie przeprowadziłyśmy się za miasto. Mieszkałyśmy u rolnika, nazywał się Glinka. Podczas srogich mrozów mała koza nie była w stanie ogrzać naszego pokoju.
Nadszedł 17 stycznia 1945 r. Przez okno wychodzące na szosę zobaczyłam uciekających Niemców i ścigających ich Rosjan.

Po wkroczeniu Sowietów przeczytałam w gazecie, że Jan Mulak, cioteczny brat mojej mamy, przebywa w Krakowie i zamierza redagować pismo „Naprzód”. Władze zarządziły wymianę pieniędzy. Pojechałam więc saniami do Krakowa. Po dokonanej wymianie odszukałam Janka w siedzibie PPS. Zaproponował, bym z mamą przeniosła się do niego. Babcia, korzystając z okazji, wcześniej pojechała w kierunku Warszawy. Przeniosłam się do kuzyna, któremu przydzielono trzypokojowe mieszkanie przy ul. Szlak. Lokal był umeblowany, ale brak było m.in. materacy, pościeli, naczyń. Mama wkrótce pojechała do Warszawy, by zorientować się w możliwościach powrotu do stolicy. Zaczęłam szukać kontaktu na Uniwersytecie Jagiellońskim i zastawiałam się nad kontynuowaniem studiów medycznych w Krakowie. Inauguracja roku akademickiego na UJ odbyła się 22 marca 1945 r.
Nie mieliśmy żadnych wiadomości o babci Józi. Kiedy mama wróciła z Warszawy, z jej poszarzałej twarzy wyczytałam nieszczęście.
Podczas Powstania, 8 sierpnia 1944 r., w gmachu opery Niemcy rozstrzelali 350 warszawiaków, wśród nich był mój kochany dziadziuś Jan. 8 września zginął Jerzy Jendryszek, z którym byłam zaręczona od 26 marca 1944 r. Mimo tragicznych wydarzeń, postanowiłyśmy powrócić do Warszawy. 2 marca 1945 r. prawie wniesione przez zwarty tłum znalazłyśmy się w pociągu jadącym do stolicy. Podczas podróży stałyśmy dosłownie na jednej nodze. Na Dworcu Zachodnim kazano nam opuścić wagon. Po śniegu i lodzie, ulicami zawalonymi gruzami aż po pierwsze piętro, dźwigając na plecach ciężkie paczki, dobrnęłyśmy nad brzeg Wisły. Zobaczyłam ruiny Zamku Królewskiego i leżący na śniegu posąg króla Zygmunta III zwalony z kolumny. Widok był przerażający.

Archiwum