28 maja 2024

Jedyny w swoim rodzaju

Oryginalny, wyróżniający się, unikatowy, niezwykły, niestandardowy, nieprzeciętny, niepowtarzalny, etc., etc., etc. Dziś każdy chce być wyjątkowy. Od tego zależy popularność i pozycja wśród znajomych, w otoczeniu oraz – może najbardziej – w wirtualnej rzeczywistości.

autor: KAMILA HOSZCZ-KOMAR

 

Port w Mikołajkach, restauracja X

 

Scena 1

Przeciętnej urody blondynka wkracza na dziób zacumowanej żaglówki i usiłuje zrobić sobie zdjęcie tak, aby zaprezentować świeżo kupioną biżuterię i jednocześnie złapać do kadru trochę widoku. Podobne próby podejmują jeszcze dwie osoby. Przed żaglówką stoi „potykacz”: Rejsy ze sternikiem od 850 zł/1 godz. oraz doklejona karteczka „Zaraz wracam”.

 

Scena 2

Ta sama grupa ludzi siada przy stoliku z widokiem na Jezioro Mikołajskie. Kelnerka przyjmuje zamówienie i odchodzi. Zapada cisza. Goście zatapiają się w swoich telefonach. Co jakiś czas dwóch mężczyzn prezentuje sobie jakieś nagrania i wybucha śmiechem. Kiedy pojawia się posiłek, sytuacja z żaglówki powtarza się: kilkanaście prób wykonania idealnego zdjęcia z rybnym burgerem. A potem cisza.

 

Port w Mikołajkach, Instagram

 

Ujęcie pierwsze: opalona blondynka pręży się na dziobie białej żaglówki, w tle połyskują fale jeziora. Podpis: #wiatr we włosach, #żeglarze na szlaku, #pani kapitan #rejs po mazurskich jeziorach

 

Ujęcie drugie: ekipa w restauracji – wykwintnie podany rybny burger, drinki w dłoniach, wszyscy uśmiechnięci. Podpis: #spontan w Mikołajkach #food porn #pogaduszki i ploteczki #friends #najlepiej

 

O co w tym chodzi? Obserwując społeczeństwo, można doświadczyć pewnego rodzaju dysonansu. Z jednej strony panuje silna tendencja do bycia niebanalnym. O tym mają świadczyć niezwykłe zdjęcia na profilach społecznościowych, coraz częściej zdobywane w karkołomny sposób lub z pominięciem prawa. Za historią, którą sprzedaje się ze zdjęciami, nie kryje się de facto nic, bo jedyne co interesuje ich autorów to kadr, a potem wklepywanie filtrów, dodawanie napisów i muzyki. Rzeczywisty świat nie istnieje. Chodzi tylko o wykreowanie swego wizerunku, przedstawienie fikcyjnego stylu życia. Co grupa znajomych zapamięta z wyjazdu do Mikołajek? Pewnie wysiłek, jaki włożyli w wykonanie zdjęcia. Co z tego będą mieli? Serduszka i lajki oraz zachwycone komentarze innych, którzy uwierzyli w historię rejsu po mazurskich jeziorach paczki przyjaciół.

 

Idąc tym tropem: nie trzeba czytać książek, wystarczy zrobić zdjęcie i napisać, że się czyta. Nikt tego nie sprawdzi. Media społecznościowe są studnią bez dna pełną blagierów. Blagierów, których obserwują inni blagierzy i pewien procent naiwniaków, którzy zaczynają wierzyć, że tylko oni mają zwyczajne (to znaczy mniej wartościowe) życie. Bycie zwyczajnym jest wręcz niewybaczalne. No i najważniejsze: jeśli nie zamieściłeś czegoś na Instagramie, po prostu to się nie wydarzyło.

 

Z drugiej strony środki masowego przekazu, media społecznościowe, Internet zniechęcają do samodzielnego myślenia. Pod tym względem powinniśmy być zunifikowani i zawsze na czasie. Pod pozorem wolnego wyboru narzuca się nam, kogo mamy słuchać, co oglądać, co czytać, na kogo głosować, gdzie jeździć na wakacje, co ćwiczyć lub nie, co pić, gdzie bywać i kiedy. Ale ważny jest czas, bo wszystko szybko się zmienia. Dopiero co oblegana nowa kładka nad Wisłą przestała być modna. Tysiące zdjęć z kładki zalały media społecznościowe i dziś fotka na kładce jest już passé. Wniosek: mamy być zbiorem wyjątkowych osób, ale wyjątkowych w ten sam sposób.

 

Co ma wspólnego użytkownik mediów społecznościowych z rzadką chorobą? Jedno i drugie się kamufluje. Czy pacjenci cierpiący na rzadko spotykane schorzenia są „na czasie”? Czy społeczeństwo i system ochrony zdrowia patrzą na nich tak jak na wyjątkowych instagramerów? Sytuacja jest zgoła odwrotna. Często mierzą się z wykluczeniem społecznym, a system ich nie dostrzega. Mierzą się z utrudnionym dostępem do diagnostyki, brakiem finansowania leczenia. Społeczna wiedza o tego rodzaju chorobach jest niewielka, a chorzy są niewygodni, mimo że niebanalni. Niełatwo ich zdiagnozować, stanowią zatem wyzwanie także dla lekarzy. Nazywa się ich „medycznymi zebrami”. Dlaczego? Kiedy słyszysz stukot kopyt, myślisz: koń. Kiedy nagle wyłania się zebra, jesteś zdziwiony…

 

Czy jednak 3 mln pacjentów to naprawdę tak mało? To tak jakby chorowali wszyscy mieszkańcy Warszawy. Czy sytuacja „medycznych zebr” się zmieni?

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum