12 maja 2007

Sagi rodzinne: Zarębowie – Wronkowscy

Życie na wysokich obrotach – cz. II
Cz. I zamieściliśmy w „Pulsie” nr 4/2007

Zajmij się moją córką

Jolanta Zaręba nie może się pogodzić z pierwszą w życiu porażką – zdała egzamin wstępny na medycynę, ale nie została przyjęta. – Stałam z ojcem przed tablicą ogłoszeń, na której nie było mojego nazwiska i się trzęsłam. Obok przystanął chłopak, jego też nie było na liście, ale się uśmiechał. „Zajmij się moją córką” – poprosił go ojciec przed odejściem.
Kiedy Zbigniew Wronkowski zacznie ich odwiedzać w domu, w Mińsku Mazowieckim, doktor od razu go polubi. Podoba mu się, że to warszawiak. „Dzieci, do domu”, żartobliwie rozpędza kolegów córki, „bo do panny narzeczony zjeżdża”.
Dr Zaręba umiera w 1955 roku na serce. Ma 59 lat. Jolanta jest już wówczas studentką trzeciego roku medycyny.
– „Morderca” był jego bliskim znajomym.
Przez lata wadzili się przy łóżkach niezliczonych chorych – napisze we wspomnieniu. Bardzo z ojcem związana, głęboko tę śmierć przeżyła. – Zbyszek pomógł mi przetrwać ten trudny okres. Rozumiał, sam też wcześnie stracił ojca. Rok później biorą ślub. Jolanta wprowadza się na Bielany, do mieszkania rodziny Wronkowskich. – Spaliśmy w jednym pokoju z teściową i ośmioletnią siostrą Zbyszka. Drugi zajmowała jego starsza siostra z mężem i maleńką córeczką – siedem osób na 50 metrach kwadratowych. A potem jeszcze drugie niemowlę.
Robert urodził się w 1957 roku, pomiędzy dwoma egzaminami dyplomowymi matki: pediatrią i ortopedią. Będzie miał osiem miesięcy, gdy po zamianie mieszkania przeniosą się do 27-metrowej kawalerki na Muranowie.
Alina Zaręba, matka Jolanty, od roku mieszka znów w Milanówku. – Kiedy się dowiedziała, że lokatorzy usiłują sobie załatwić prawo własności do jej domu, załadowała cały dobytek na ciężarówkę i przewiozła z Mińska do milanowskiego ogrodu pod plandekę – wspomina dr Zaręba-Wronkowska. – Nocowali z moim bratem w wynajętym pokoju, dyżurując w ogrodzie, dopóki ci ludzie się nie wynieśli. Tak silnej determinacji jeszcze u matki nie widziałam.

Jasny cel

Od 15. roku życia, kiedy jego ojciec zmarł na raka, Zbigniew Wronkowski wiedział, że zostanie onkologiem. Podczas studiów dyżuruje w pogotowiu, pełniąc obowiązki lekarza. Nabiera doświadczeń z różnych specjalności medycznych, ale wizję przyszłej pracy ma jasną. W 1959 roku, po stażu w Instytucie Onkologii na Wawelskiej, od razu decyduje się na specjalizację z radioterapii onkologicznej. Z Instytutem, potem Centrum Onkologii, jest związany przez całe życie zawodowe. W 1971 roku, po doktoracie, przenosi się do Zakładu Organizacji Walki z Rakiem i Epidemiologii Nowotworów. Wkrótce, wraz ze stypendium Fundacji Fogarty, otrzymuje szansę pogłębienia wiedzy w Szkole Zdrowia Publicznego na Uniwersytecie Hawajskim w Honolulu. W ciągu roku zalicza dwuletni program, uzyskując dyplom master of public health. – Po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z ludźmi wielu ras, kultur i narodów. W Polsce żyliśmy w latach 60. w izolacji od świata. A na Hawajach byli Japończycy, Filipińczycy, Amerykanie, Hawajczycy. I wśród nich ja – jedyny Polak zza żelaznej kurtyny. Z początku byliśmy dla siebie egzotyczni, ale to szybko minęło. W tym czasie zespół Filharmonii Narodowej przyjechał do San Francisco w ramach tournée po USA, a z muzykami moja żona, ich lekarz. Zrobiłem sobie urlop i przez dwa tygodnie im towarzyszyłem – opowiada prof. Wronkowski.
W 1974 roku wraca do Warszawy z amerykańskim dyplomem i wkrótce zostaje szefem zakładu. Będzie nim kierował do 1981 roku, kiedy to obejmie Samodzielną Pracownię Studiów i Modelowania Profilaktyki Nowotworów. Trzy lata później jest znów w Stanach Zjednoczonych, tym razem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Spędza tam trzy miesiące jako visiting professor, w ramach polsko-amerykańskiego programu walki z rakiem.
W latach 1983-1994 jest dyrektorem Programu Rozwoju Narodów Zjednoczonych – Projektu „Cancer Control”. Od 1995 aż do emerytury pod koniec roku ubiegłego kieruje Zakładem Organizacji Badań Masowych. W połowie lat 80. robi habilitację, w 1997 roku otrzymuje nominację na profesora.
Przez całe życie zawodowe prof. Zbigniew Wronkowski zajmuje się dydaktyką, wykłada m.in. na Wydziale Lekarskim warszawskiej AM, w Centrum Medycznym Kształcenia Podyplomowego, Europejskiej Szkole Onkologii. Uczestniczy w krajowym nadzorze specjalistycznym w zakresie onkologii – jest m.in. specjalistą wojewódzkim, regionalnym i koordynatorem tematów badawczych w programach rządowych.
Celem jego licznych podróży służbowych i stypendialnych po świecie jest zapoznawanie się z metodami badań skryningowych, prowadzeniem rejestru nowotworów, a także nowymi sposobami leczenia. Na uniwersytecie Yale zapoznaje się z badaniami nad rakiem żołądka, co posłuży mu do rozprawy habilitacyjnej na ten temat.
Członek wielu organizacji onkologicznych w Polsce i na świecie, wieloletni prezes – do dziś – Polskiego Komitetu Zwalczania Raka, ma w dorobku ponad 300 publikacji z dziedziny onkologii, epidemiologii i profilaktyki.

Twórczy niepokój
Jolanta Zaręba-Wronkowska robi dyplom w 1958 roku, na rok przed mężem. Staż odbywa w nieistniejącym już szpitalu przy alei Wojska Polskiego na Żoliborzu. Pracuje w przychodni, czekając na etat w Szpitalu Kolejowym. 21-letnia lekarka budzi nieufność u pacjentów: „Miał przyjść lekarz” – słyszy, odwiedzając chorych. – Moje tłumaczenia, że to ja jestem lekarzem, wcale nie rozwiewały ich wątpliwości – śmieje się.
W Szpitalu Kolejowym przepracuje 10 lat. – Z wdzięcznością wspominam mojego ordynatora, dr. Zbigniewa Godlewskiego, który wychował mnie w internie. Pod jego kierunkiem zrobiłam specjalizację I i II stopnia z chorób wewnętrznych. Darzył mnie ogromnym zaufaniem. Kiedyś przywiózł mi na dyżur swoją chorą żonę, prosząc, żebym się nią zajęła. Dzięki niemu poczułam się pewna w działaniach lekarskich. Był też zachwycony moimi pasjami pozamedycznymi: plastyką i poezją i bardzo mnie wspierał w ich realizacji. To były wspaniałe, bardzo twórcze lata.
Ma świetną pracę, wspaniałą rodzinę, pasje przynoszące artystyczne spełnienie. W sferze ducha wszystko idzie jak z płatka, gorzej ze sferą materialną. Kawalerka na Muranowie, w której przeżyją z dzieckiem 13 lat, już dawno zrobiła się za ciasna. A w 1970 roku specjalista II stopnia zarabia w szpitalu w PRL-u dwa tysiące. Objęcie stanowiska szefa lecznictwa Przychodni Obwodowej przy ul. Jasnej stanowi silną pokusę: pensja pięć tysięcy, piękny gabinet, sekretarka. – Odchodząc ze Szpitala Kolejowego, czułam się, jakbym opuszczała rodzinę – wspomina dr Zaręba-Wronkowska.
Robi specjalizację II stopnia z ochrony zdrowia i przymierza się do nowej roli. Wszystko jest, jak miało być, ale po pewnym czasie zaczyna jej czegoś brakować. W natłoku spraw zagubił się pacjent. A pani doktor nie chce spędzać życia przy biurku, rezygnować z bezpośredniego kontaktu z chorym. Kończy się rok 1970, z Filharmonii Narodowej odchodzi lekarz zakładowy.
Cały rok przepracowałam tam bez wynagrodzenia, potem dostałam pół etatu. Podróżuje z zespołem po świecie, w filharmonii urządza wystawy swoich prac, pisze szkice o wspaniałych artystach, którzy odeszli, i dowcipne wierszyki o żyjących. Leczy filharmoników do dziś, już 37. rok. Nic dziwnego, że czuje się tam jak w domu.
W połowie lat 70., po przetasowaniach związanych z reorganizacją lecznictwa i utworzeniem ZOZ-ów, dr Zaręba-Wronkowska zostaje wicedyrektorem ds. lecznictwa ZOZ-u bielańskiego. Mając pod bokiem Szpital Bielański, przed południem leczy chorych na internie, a po południu urzęduje – wszystko za te same pieniądze. No i trzy razy w tygodniu biegnie do filharmonii. – Wytrzymałam ponad trzy lata. Kiedy dostałam porażenia nerwu twarzowego, postanowiłam poszukać spokojniejszej pracy.
Z radością przyjmuje propozycję pokierowania polikliniką ZASP-u. Będzie tam pracować do emerytury w 1992 roku.
Jolanta Zaręba-Wronkowska zawsze usiłowała pogodzić pracę zawodową z twórczością artystyczną. Rysuje, maluje, tworzy kolaże, tkaniny; wypalała naczynia z gipsu, robiła biżuterię i witraże. Na podstawie prac została 25 lat temu przyjęta do Związku Artystów Plastyków. Miała 15 wystaw indywidualnych, uczestniczyła w ponad 20 zbiorowych. Wydała dwa tomiki wierszy i dwa fraszek, a także zbiory esejów; pisuje do prasy. – Wciąż odczuwam niepokój, szukam czegoś nowego, czym się nigdy nie zajmowałam, i się tego uczę – tłumaczy swoją działalność artystyczną w tak wielu dyscyplinach twórczych.

Rodzina

Piotr Zaręba, młodszy brat dr Zaręby-Wronkowskiej, zmarł przedwcześnie, mając 63 lata. Był lekarzem, jak ojciec i siostra, jak oni specjalistą chorób wewnętrznych. Po ukończeniu Wydziału Lekarskiego Pomorskiej AM w Szczecinie osiadł wraz z żoną Wiesławą – koleżanką z Akademii, stomatologiem – w jej rodzinnym Łowiczu. „Nie dążył do sukcesów, wystarczało mu zwykłe codzienne spełnienie, lekarska zwyczajność” – wspomina siostra. Jego światem był dom, dzieci, wnuki, książki, które kupował z namiętnością zbieracza, psy i koty. Córka dr. Piotra Zaręby Agata jest biologiem, syn Adam filmowcem. Tylko Emilka, wnuczka, chce kontynuować tradycję rodzinną; waha się pomiędzy medycyną i stomatologią.
Będzie to jedyny lekarz wśród młodszego pokolenia tej rodziny. Bo Robert Wronkowski skończył filozofię i główną dziedziną jego zainteresowań jest etyka chrześcijańska. Sylwia, jego córka, poświęciła się filologii klasycznej, kończy też polonistykę. Syn Jacek studiuje dziennikarstwo i handel zagraniczny.
Ze starszego pokolenia lekarką jest jeszcze kuzynka dr Zaręby-Wronkowskiej – Agata Burakowa, z domu Brudnicka, psychiatra. – Razem z nieżyjącym już mężem Jerzym stworzyli w pałacyku w Rudziszkach w okolicach Węgorzewa wspaniały oddział leczenia uzależnień – opowiada dr Zaręba-Wronkowska. – Dziadkowie Agaty, moi wujostwo, podczas okupacji zaopatrywali nas w odżywki ze swojego składu aptecznego. Z Brudnickimi ściśle się wiąże pierwsze wspomnienie Warszawy mojego dzieciństwa. Przyjeżdżałyśmy z mamą kolejką EKD
z Milanówka. Były schody i dużo nóg do Marszałkowskiej. Potem pachnące stęchlizną podwórze-studnia i zapach eleganckiego domu, tego z wieżyczkami. Przez wiele lat patrzyłam ze ściśniętym sercem, jak ten dom, najpiękniejszy na Marszałkowskiej, ocalały po powstaniu, popadał w ruinę. Na szczęście został odnowiony. To jeden z ostatnich fragmentów mojego miasta sprzed lat.

Ewa Dobrowolska

Archiwum