5 lipca 2008

… dziś, tylko cokolwiek dalej – Wojenna odyseja

2 września 2007 r., w niedzielę, w ukwieconym ogrodzie, pod zieloną lipą, w Choszczówce, spotkały się trzy pokolenia rodziny Olejników. Wokół cisza i pełne poczucie bezpieczeństwa. – Aż trudno uwierzyć, że w tej spokojnej Choszczówce jesienią 1944 r. jej mieszkańcy przeżyli gehennę – zaczyna swą opowieść Zbigniew, senior rodu i gospodarz domu.

Zbigniew OLEJNIK

We wrześniu i październiku 1944 r. na terenach Białołęki, Choszczówki, Grabiny, Józefowa, Rembel-szczyzny, Legionowa i Jabłon-ny toczyły się ciężkie walki prowadzone przez SS i Armię Radziecką. Hitler za wszelką cenę chciał zatrzymać nacierające wojska radzieckie na linii Wisły.

W połowie września esesmani z Dywizji Pancernej „Totenkopf” wygarnęli z Choszczówki mężczyzn, wśród nich również mnie, wówczas 14-letniego chłopca. Zaprowadzili nas w okolice Grabiny, gdzie pod nadzorem żołnierzy SS pracowaliśmy przy budowie okopów i schronów. Roboty mogły być prowadzone wyłącznie nocą, ze względu na bardzo intensywny ostrzał z broni maszynowej, wybuchające pociski artyleryjskie oraz bomby zrzucane z samolotów. Stanowiska bojowe żołnierzy radzieckich znajdowały się tak blisko, że słychać było nadawaną stamtąd muzykę oraz komunikaty w języku niemieckim.

Sowiecka kula, niemiecki szpital

Już w drugą noc pracy na pierwszej linii frontu zostałem ranny. Kulka, która przestrzeliła mi główkę kości ramieniowej, współtworzącą prawy staw łokciowy, pochodziła z broni sowieckiej. Przedramię utrzymywało się tylko na tkankach miękkich; musiałem więc przez cały czas trzymać je lewą ręką. Niemcy zabrali mnie na tyły frontu, a wkrótce, wraz z rannymi żołnierzami, wywieźli konną furką do Legionowa, gdzie w budynku szkolnym mieścił się przyfrontowy szpital. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Wokół byli sami Niemcy.

Posadzono mnie na ławeczce, wraz z rannymi żołnierzami, przed salą operacyjną. Gdy przyszła pora na mój zabieg, dano mi wziewną narkozę i niemiecki chirurg zoperował mi rękę. Zasypiając, myślałem tylko o jednym: Czy obudzę się z własnym przedramieniem, czy bez niego?

Po odzyskaniu przytomności byłem bardzo szczęśliwy, gdy zobaczyłem własną dłoń z poruszającymi się sprawnie palcami. Dzisiaj, już jako doświadczony lekarz, jestem przekonany, że pozytywny wynik operacji zawdzięczam kunsztowi niemieckiego chirurga. Często myślę, że gdyby ten postrzał przytrafił mi się po sowieckiej stronie, to dziś pewnie nie miałbym prawej ręki. A może bym nie żył? Zastanawiam się, dlaczego Niemcy (służba sanitarna pierwszej linii frontu i personel przyfrontowego szpitala) potraktowali mnie tak, jak swojego żołnierza. Do chwili obecnej nigdy nie dotarły do mnie informacje o podobnym zdarzeniu.

Dalsza wędrówka

Następnego dnia po operacji zostałem przewieziony do szpitala z polskim personelem w Nowym Dworze Mazowieckim. Z frontu napływało coraz więcej rannych cywilów, sale były przepełnione. Brakowało środków dezynfekujących, materiałów opatrunkowych, leków.

Pod koniec października front zbliżył się do Nowego Dworu. Wówczas, będąc już w niezłej kondycji, z ręką ułożoną na szynie (którą nazywano „skrzydłem samolotu”), doszedłem do wniosku, że pora uciekać jak najdalej od działań wojennych, to znaczy na drugą stronę Wisły. Jako miejsce docelowe mojej wędrówki wybrałem Żyrardów, miasto, w którym mieszkał rodzony brat mojej mamy wraz z rodziną.
Problemem było przedostanie się na drugą stronę Wisły. Na moście w Kazuniu stała niemiecka żandarmeria polowa, która nie przepuszczała cywilnych Polaków. Znowu jednak los uśmiechnął się do mnie. W szpitalu, na sąsiednim łóżku, leżał chłopiec (mój rówieśnik), którego ojciec był folksdojczem. Mieszkał po drugiej stronie Wisły (bodajże w Łomnie). W dniu, w którym przyjechał furą odwiedzić syna, poprosiłem, aby zabrał mnie ze sobą. Udało się. Przez Puszczę Kampinoską, „wolną” już od partyzantów (był to koniec października 1944 r.), ruszyłem w kierunku Babic. W lesie napotkałem niemiecki patrol. Musiałem wyglądać strasznie – wynędzniały, ranny, zawszony, zaświerzbiony, owinięty jakąś płachtą zastępującą koszulę. Widząc chłopca w takim stanie, tylko pokiwali głowami; wyglądało to na wyrazy współczucia.

W Babicach na samym wstępie spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka. W poszukiwaniu pomocy poszedłem na plebanię. Ksiądz spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem, powiedział, żebym się wyniósł i zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Zostałem natomiast niezwykle serdecznie przyjęty przez rodzinę uchodźców z Warszawy (wiem tylko, że ojciec rodziny był tramwajarzem, jego nazwiska, niestety, nie pamiętam). „Mieszkali” w ziemiance służącej do przechowywania płodów rolnych na zimę.

Z Babic zawędrowałem do Pruszkowa, a następnie (już pociągiem) do upragnionego Żyrardowa. Gdy stanąłem przed drzwiami mieszkania wujka Rawskiego, ogarnął mnie strach na myśl, co pocznę, jeżeli nikogo nie zastanę. Zadzwoniłem. W drzwiach zobaczyłem kuzyna Miecia Rawskiego. Był tak zaskoczony moim niespodziewanym pojawieniem się, że stanął jak rażony piorunem. Dopiero po chwili odwrócił się i krzyknął: Wujku, Zbyszek przyszedł! W jednej chwili zrozumiałem, że za moment spotkam się z moim ojcem. I tak się stało. Dobrze pamiętam ten dzień, był 1 listopada 1944 r. – Wszystkich Świętych.

Mój tata był lekarzem. W czasie okupacji w Choszczówce prowadził dla żołnierzy AK szkolenie sanitarne. 1 sierpnia 1944 r. pożegnał się z rodziną i poszedł walczyć w Powstaniu Warszawskim. Po upadku Powstania trafił do obozu przejściowego w Pruszkowie. Stamtąd przedostał się do Żyrardowa. Zamieszkał u brata żony, farmaceuty Mieczysława Rawskiego, i podjął pracę w szpitalu, którego dyrektorem był chirurg dr Jankowski – późniejszy profesor i, o ile się nie mylę, rektor Akademii Medycznej w Szczecinie.

Dr Jankowski dokonał reoperacji mojej ręki (usunął martwaki, oczyścił i zdezynfekował ranę) i założył mi opatrunek gipsowy z „okienkiem” umożliwiającym zmianę opatrunków.
Wreszcie czułem się bezpieczny – znalazłem się pod troskliwą opieką ojca, miałem zapewnioną opiekę lekarską, byłem syty. Ten „błogostan” trwał do 15 stycznia 1945 r., kiedy to do Żyrardowa wkroczyły wojska radzieckie. Dwa dni później 1. Armia Ludowego Wojska Polskiego zajęła prawie całkowicie zrujnowaną i spaloną lewobrzeżną Warszawę.

Niepokojąc się o losy mamy, siostry i brata, nie mając pewności, czy żyją – 21 stycznia 1945 r. opuściliśmy Żyrardów i pomaszerowaliśmy wraz z ojcem do Warszawy na spotkanie z nimi.

Zbigniew OLEJNIK

Prof. dr hab. n. med. Zbigniew Olejnik – emerytowany dyrektor Instytutu Chorób Zakaźnych i Pasożytniczych AM w Warszawie oraz kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych dla Dorosłych

oprac. Md

Archiwum